Zapomniane, domowe smaki: kompot

Kiedyś nieodłączny element każdego domowego obiadu. Musiał być. Zmieniały sie tylko smaki, w zależności od sezonowych owoców, które właśnie dojrzewały.

Przypomniałam sobie o kompocie, czytając książkę „Kuchnia na plebanii”; księżowskie gospodynie nadal go nie pomijają.

Ja, niestety nieco o nim zapomniałam, zabiegana, zalatana, jadająca obiady na „jednej nodze”.

A przecież u nas w domu, kiedy żyły babcia i mama, też zawsze był.

Teraz mam wreszcie trochę więcej czasu; czas wrócić do kompotów. Porcelanowy dzbanek z lat pięćdziesiątych jakoś przetrwał i czeka cierpliwie:)

domowy_kompot

Dziś kompot z mrożonych wiśni i jagód.

Gotowanie obiadu zaczynało się od kompotu. Bo musiał wystygnąć.

Zagotowałam w rondlu wodę, wrzuciłam mrożonki, kiedy ponownie zawrzało, gotowałam kilka minut. I przypominałam sobie sztukę jego doprawiania, ile dać cukru, może trochę cytryny…

Wyszedł idealny:)

Niedzielne kakao z pianką

To wpis dedykowany dla mojej siostrzenicy, która kiedyś zapytała: a to kakao z pianką, o którym tyle mówicie, wspominając dzieciństwo, to właściwie co to było?

Ona tego już nie zna.

Nie pamięta niedzielnego poranka, kiedy mama (jej babcia) gotowała kakao na mleku, ucierała kogel mogel z żółtek, a białka ubijała na talerzu widelcem. I potem łączyła: każdemu do kubeczka utarte żółtka, na to wlewała kakao i ozdabiała białą czapą piany.

Mhmmmm, ależ to było pyszne!

Słodkie brązowe kakao i ta piana, którą topiło się po troszeczku, aż robiła się brązowa i słodka.

Do tego chałka z masłem.

Sprawdziłam sobie: ciągle jeszcze potrafię ubić pianę widelcem! Tego się jednak nie zapomina.

 

Skąd by tu wziąć ową kaffę?

Zastanawiało się nad tym wiele pań domu w XVII-wiecznej Polsce. Kawa robiła furorę.

(zdjęcie allegro.pl)

Upalne tegoroczne lato nie sprzyja kulinarnym eksperymentom. Sprzyja natomiast leniwym popołudniom, przy lekturze, z filiżanką kawy na przykład.

Kiedy myślimy o kawie w literaturze, od razu przychodzi każdemu na myśl „Pan Tadeusz” i jego piękna opowieść o kawiarce w szlacheckim domu. To zna każdy.

Ale czy znacie równie piękny (a może i piękniejszy) opis zalet kawy i sposobów jej parzenia z książki Andrzeja Stojowskiego pt. „W ręku Boga”? To sequel „Trylogii” H. Sienkiewicza.

Spotkamy tu pana Zagłobę, pana Sobieskiego, Krzysię Ketlingową i Basię Wołodyjowską. Oprócz ciekawej i wartkiej akcji, jest dużo pięknych opisów zwyczajów dnia powszedniego. Ot, choćby ten, opowiadający o przyjmowaniu gości. Pan Kotficz, zaufany pana Sobieskiego, podejmuje w swoim domu bohaterów „Trylogii”, podając najnowszą kulinarną ciekawostkę – kawę.

 

„- Zechciej pani –zwrócił się do żony, która dotąd milcząc przysłuchiwała się rozmowie – kazać nam podać kafy, abyśmy się tu mogli przekonać dowodnie o błogosławionych zaiste zaletach onego napoju. My wszyscy – rozejrzał się wkoło pan Kotficz – którym przychodziło mniej czy więcej poznać tureckie obyczaje, ani myślelibyśmy negować, że kafa rozjaśnia umysł, przepędza sen, budzi ducha. Zaiste wiele kafie zawdzięczają Turcy, a my Turkom winniśmy wdzięczność, że owo ziarno niepozornych krzewin wyrosłych w krainie królowej Saby rozpowszechnili, poprzez miasto Caffa w Arabii, gdzie sławny targ na ono ziarno, aż po granice Rzeczpospolitej. A państwo wszyscy, co powiecie? Pokosztujecie kafy?

– Prosimy! Chcemy kafy! – zawołali.

 

– Mówią, że kafa droga, że wielkopański to nawyk, przecie przepłacić kafy nie sposób. Cała rzecz w tym, by warzeniem kafy sposobnym, czy to po polsku z miodem, pod kożuszkiem śmietankowym zapiekanej, czy to kafy mocca, jak ja Turczynowie, czy Arabowie alias Beduiny piją, czy to kafy kapucyńską modą doprawionej czekuladą z utłuczoną korą arboris cinamoni, jak jej w Italiej zażywają radzi, nie ująć kafie wigoru, a przeciwnie, ukrzepić jej nieporównane smaku i aromatów przymioty (…) ciągnął pan Zagłoba, wsłuchując się z lubością w szelest kawowego ziarna sypanego z puszki perskiej, barwistymi emaliami zdobnej, w młynek mosiężny, niczym laska długi. Ułowił zaczem ziarno jedno, poniuchał, obracał w palcach patrząc, czy nie za mocno upalone, aż w gębę biorąc żuł, gorzkawym smakiem widocznie udelektowany. Pan Kotficz tymczasem jął obracać korbką u młynka.

(…) I przypatrywał się uważnie, jak się w tygielki z miedzi pobielanej, wodą zimną wypełnione, sypie miał kawowy, cienki niczym mąka, dokłada po łyżeczce cennego trzcinowego cukru, gdzieś znad Eufratu przywiezionego. Zaczem na żarzących się węglach drzewnych, w piecyku stosownym na stole ustawionym, tygielki owe rozgrzewa się, aż zakipi piana. Drażniący aromat kafy sprawił, że aż Baśka i Krzysia uniosły głowy. Niecierpliwie czekały.

Patrzały, jak wypełniają się kafą błękitne farfurki niezmiernej zapewne rzadkości i ceny, perskiej roboty, jak pan Kotficz zapewniał. Poczęstunek pozwalał zapomnieć o codzienności letniego ogrodu, zwyczajności sąsiedzkich odwiedzin.

Półleżąc w wystawionych na podcienia ganku otomanach, pokrytych barwistymi poduszkami z kosztownych tkanin, wdychając zapach kafy pomieszany z wonnymi aromatami ambry i olejków, bądź pomarańczowych, bądź różanych, unoszących się z tlejących lamp, czuli się przeniesieni w świat tajemniczej, grzesznej lubieżności Orientu, jeszcze nim zdążyli zakosztować słodkiej goryczy wrzącego przed chwilą napoju.

– Oooch! – westchnęła tylko Krzysia, gdy jej nabrzmiałe wargi dotknęły farfurki.

– Tam, do diaska! – wykrzyknęła Baśka, u której w chwilach szczególnych wzruszeń pojawiały się na ustach gminne, stajenne wyrazy.

 

– Jeszcze kafy? A co panie mniemają o zaletach onej? – pytał pan Kotficz uprzejmie.

– Gorzka i parząca! – szczerze odpowiedziała Baśka, główką potrząsnęła, aż dodała z rezolucją wielką: – Ta kafa się nie przyjmie. Po dawnemu dam żurek na kiełbasie warzyć na śniadanie albo piwną polewkę!

Krzysia chwilę nie odpowiadała, wstyd jej było za Baśkę. Zastanawiała się nad odpowiedzią.

– Pozwala nam ta kafa choć chwilę nie pomnieć o dniu powszednim. Przenosi myśli nasze w inny świat, wyśniony. Bliższy nam jak prawdziwy, bo właśnie nasz własny. Kafa to ułuda snu… Choć powiadają, że pono rozbudza. Lecz sądzę, że się kafa przyjmie u nas, będą ją pili wszyscy, co potrafią marzyć….”

Zerwij orzechy w Noc Świętojańską

Pamiętacie, że dziś Noc Świętojańska? Kiedy to wije się wianki i puszcza na wodę, wróży, i takie tam… Ale kuchenna czarodziejka winna pamiętać, że w tę właśnie noc zrywa się zielone orzechy na orzechówkę, domową nalewkę z orzechów włoskich.

Podobno w dawnej Polsce nie było domu, w którym by jej nie robiono. Znana jest ze swych rewelacyjnych właściwości leczniczych. Wystarczy 1 kieliszeczek na zakończenie przyjęcia, aby wszystko w żołądku świetnie się ułożyło.

zielone orzechy

6 szt zielonych niedojrzałych orzechów włoskich

1 l wódki

10 dag cukru

Umyte orzechy kroimy na kawałki (nie obieramy, kroimy razem z zieloną łupką), wrzucamy do słoika i zalewamy butelką wódki (1/2 litra). Zamykamy słoik i zostawiamy na 6 tygodni na nasłonecznionym oknie. W tym czasie 2-3 razy w tygodniu trzeba zawartość słoika wymieszać. Początkowo kolor nalewki będzie zielony, potem zacznie brązowieć.

Po 6 tygodniach zlewamy płyn znad orzechów (ma on w tej chwili ciemnobrązową barwę).

Robimy syrop z cukru i wody: zalewamy cukier minimalną ilością gorącej wody, podgrzewamy do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Następnie mieszamy wszystko: brązową nalewkę, syrop i pozostałe pół litra wódki. Rozlewamy do butelek i znów zostawiamy, tym razem na 3-4 miesiące.

Po tym czasie można się już delektować, choć oczywiście im dłużej nalewka leżakuje, tym jest smaczniejsza.

Zielone orzechy – nalewka

To już prawie ostatni dzwonek, aby zdobyć zielone orzechy (póki są miękkie), pokroić je, zalać wódką (czy w wersji hard – spirytusem) i czekać aż wyklaruje się ciemno-brązowa, pachnąca i ostra orzechowa nalewka, jakże przydatna po sytym  obiedzie na przykład.

zielone orzechy

To zapraszam:

6 zielonych orzechów

1 l wódki

10 dag brązowego cukru

 Zerwane orzechy trzeba umyć i pokroić na kawałki (w rękawiczkach, bardzo brudzą palce). Wrzucić do słoja, zalać ½ l wódki. Zakręcić słój, zostawić na nasłonecznionym oknie na 6 tygodni. Co parę dni wstrząsać słojem.

Po 6 tygodniach zlać nalewkę, wyrzucając orzechy. Zagotować cukier w małej ilości wody. Gdy przestygnie, dodać do nalewki. Dodać pozostałe ½ l wódki. Zakręcić słój, odstawić na 3 tygodnie.

Po tym czasie przecedzić płyn przez sitko, wyłożone gazą, uważając, aby osad nie dostał się przecedzonego płynu. Przelać do ciemnego szkła, zakorkować. Dobrze, żeby nalewka postała jeszcze ze 3 miesiące, albo jeszcze dłużej. Tak na Boże Narodzenie można zacząć próbować.

Magiczna nalewka czarownicy

Nadeszła Noc Świętojańska; to bardzo magiczny czas:)
Młodzi, odważni chłopcy wyruszają szukać kwiatu paproci, który tylko tej nocy zakwita, a czarownice zaczynają warzyć nalewkę z zielonych orzechów.
Czarny kot pod ręką będzie jak znalazł:)

Śmichu-chichu, ale… coś w tym jest… kiedy przyniosłam orzechy i liście do domu, był wczesny wieczór, słońce jeszcze pięknie świeciło. Włożyłam liście do koszyka i sięgnęłam po aparat fotograficzny. Zdążyłam zrobić jedno zdjęcie i nagle! ni stąd ni zowąd nadeszły czarne chmury, słońce zgasło, jakby je ktoś czarną łapą przydusił… szybko zapadły wieczór i noc…. Aż mnie ciarki przeszły:)))) Co za noc!

A magiczną nalewkę robi się tak:

13 zielonych orzechów
½ l spirytusu
¾ l wódki 40%
10 ml miodu
2 laski cynamonu
¼ gałki muszkatołowej utartej
15 dag brązowego cukru

Zerwane orzechy trzeba umyć i pokroić na kawałki (w rękawiczkach, bardzo brudzą palce). Wrzucić do słoja, dodać cynamon, gałkę i miód. Zalać spirytusem i ¼ l wódki. Zakręcić słój, zostawić na nasłonecznionym oknie na 6 tygodni. Co parę dni wstrząsać słojem.
Po 6 tygodniach zlać nalewkę, wyrzucając orzechy i laski cynamonu. Zagotować cukier w małej ilości wody. Gdy przestygnie, przecedzić przez sitko wyłożone gazą i dodać do nalewki. Dodać ½ l wódki. Zakręcić słój, odstawić na 3 tygodnie.
Po tym czasie przecedzić płyn przez sitko, wyłożone gazą, uważając, aby osad nie dostał się przecedzonego płynu. Przelać do ciemnego szkła, zakorkować. Dobrze, żeby nalewka postała jeszcze ze 3 miesiące, albo jeszcze dłużej (!), ale kto to wytrzyma?

Poranna magia kawy

W najnowszej „Kuchni” (9/2008) Marek Bieńczyk w rozmowach z Tadeuszem Pióro wygłosił piękne, i jakże prawdziwe, słowa o cudzie kawy o poranku:

„Rano, gdy podchodzę do swego steranego ekspresu do kawy, często mam przed oczyma obraz miliarda ludzi, którzy o tej samej porze czynią dokładnie to samo, podnoszą filiżankę i biorą do ust łyk. Każdy się nieco inaczej ubiera, co innego na śniadanie zje, lecz po kawę sięgają niemal wszyscy: poeta i księgowy, polityk lewicy i prawicy. Bawi mnie ten wyobrażony widok miliarda zgiętych łokci, miliarda palców wczepionych w ucho filiżanki i przybliżających ją ostrożnie – zauważyłeś, że kawę zawsze pije się ostrożnie? – do ust. Gdy ktoś nam powie, że „jeszcze dzisiaj nie pił kawy”, patrzymy na niego współczująco, jakby był chory; dajemy mu spokój, niech się doprowadzi do porządku, wypije tę kawę, żeby wreszcie czuł się jak człowiek. Kawa jest ważna, lecz miłość do niej cokolwiek tajemnicza. Czy chodzi o te trzy łyki goryczy, o sam smak, czy o tych parę minut jasności w głowie, o sam gest wznoszenia filiżanki?”

Tak to właśnie jest, dzień zaczyna się dopiero wtedy, kiedy masz już palce wczepione w uszko tej swojej filiżanki

Siadasz z kawą przed ekranem komputera i przeglądasz RSS-y: czy napisali twoi ulubieni bloggerzy? a co? o czym napisali? co słychać na ulubionych forach?

To chyba najmilszy sposób na poranek, zwłaszcza w Dzień Bloggera, który dziś właśnie przypada.