Wystawa sztućców w czasach zarazy

Inaczej to miało wyglądać, więcej miało być osób, ale cóż, takie są prawa pandemii…

Długo przygotowana i długo oczekiwana wystawa p. Stanisława Jaruszewicza z Marcinkowa (kolebki mojej rodziny) wreszcie ujrzała światło dzienne. W Starachowicach, w Muzeum Techniki i Przyrody otwarto wystawę „Przemysł domowy. Zabytkowe sztućce i zastawy stołowe – wytwórcy, wzornictwo i zastosowanie”.

https://www.facebook.com/Zabytkowa-Zagroda-w-Marcinkowie-2207678956158233/

Szkoda, że tylko w sieci mogłam ją zobaczyć. Wprawdzie widziałam rok temu kolekcję sztućców w marcinkowskiej zagrodzie, ale w międzyczasie i zbiory p. Stanisława się powiększyły i muzealna ekspozycja wydobywa i pogłębia piękno zastawy.

Pan Stanisław o sztućcach wie chyba wszystko.

Jego kolekcja liczy kilkaset sztuk; najwięcej ma tych z XIX wieku, ale nie brak i starszych okazów. Łyżki, noże, widelce, sztućce do ryb, sztućce do skorupiaków, do sałat, do szparagów, chwytaki do kości, łyżeczki do musztardy, do odmierzania liści herbaty, do obcinania skorupek jaj na miękko, łyżeczki do kawy, do lodów, szczypce do cukru, łyżki wazowe do zup i sosów, łyżki cedzakowe, sztućce dla dzieci, specjalne sztućce dla chorych, nożyki do masła, noże do chleba, noże do sera, do porcjowania drobiu, łopatki do pasztetów, łopatki do ogórków, łopatki do sardynek, widelczyki do raków, do oliwek, nożyczki do winogron, sitko do cukru pudru, łyżki barmańskie….

Długo można by wymieniać.

Wystawa jest bardzo ciekawie przygotowana (autorstwa p. Wioletty Sobieraj); to nie tylko ułożenie sztućców w gablotach i szklanych witrynach. Stworzono aranżację dwóch stołów: ze szlacheckiego dworku i wiejskiej chaty.

Zdarzało mi się już wydawać przyjęcia w ludowym stylu, w glinianych misach, z drewnianymi łyżkami. Ale mając taką ilość sztućców, jak pan Stanisław, już widzę oczami wyobraźni, te tematyczne przyjęcia, które bym wydała…

Kocham ten pierwszy rzut oka na nakryty na przyjęcie stół, kiedy jeszcze nie ma rozgardiaszu, który nieuchronnie towarzyszy każdemu spotkaniu przy stole.

A zauważyliście te plansze, przed którymi stoją twórcy wystawy?

To schematy aranżacji stołu; dawniej wiele pań domu pilnie studiowało takie plansze, w tym temacie obowiązywały bowiem dość sztywne reguły i nie można było pozwolić sobie na gafy…

Coś dla zakupoholiczek

Oto torba, która przydałaby się każdej zakupoholiczce:

torba dla zakupoholiczki

Abym kupiła tylko to, po co przyszłam…..

Wiecie, jak to jest w supermarketach, co i rusz wpadnie coś w oko, a tu znów jest coś, co tak bardzo ostatnio reklamują…. i kiedy trafiasz do kasy – wózek pełny! Nie mówiąc już o wysokości rachunku!

A w domu często okazuje się, że znów przywlokło się zupełnie niepotrzebne gadżety….

Nie uwierzycie, jak dawniej wyglądała moja kuchnia

Popatrzcie, to taka zwykła kuchnia w bloku. Na tyle duża, że oprócz standardowej zabudowy w kształcie litery L, dało się jeszcze zmieścić stół z krzesłami.

A teraz cofnijmy się w czasie o sześćdziesiąt lat.

Wczesne budownictwo PRL-u rządziło się specyficznymi regułami. Owszem, budowane bloki mieszkalne były nowoczesne, gdyż miały centralne ogrzewanie, doprowadzony gaz, rzecz jasna bieżącą wodę, junkersy gazowe podgrzewające ją, w pokojach dębowy parkiet, ale też w kuchniach umieszczono wmurowane piece kaflowe z płytą do gotowania i tzw. duchówką do pieczenia.

O, coś takiego stało w naszej kuchni, tyle że nie było tak ładnie obudowane kafelkami

stary piec kuchenny

(zdjęcie z internetu)

Ważnym elementem był wiszący pogrzebacz, tym przesuwało się węgiel w piecu. Żelazna płyta do gotowania miała okrągłe, ruchome, wyjmowane tzw. fajerki, można było stawiać garnek czy patelnię nawet na otwartym ogniu – do woków byłoby obecnie w sam raz:)

A jak smakowały pieczone bezpośrednio na tej płycie podpłomyki czy rydze! Ech, były to czasy!

Z pieczeniem ciast nie było łatwo; trzeba było naprawdę znać swoją duchówkę i umiejętnie regulować płomień w piecu.

Ale nasze mieszkanie, oprócz pieca w kuchni, miało również zawieszoną na specjalnej półce dwupalnikową kuchenkę gazową do gotowania. Jak trzeba było coś szybko upichcić, to głównie na tej kuchence.

Z czasem mieszkańcy bloku zaczęli rozbierać te kuchenne piece i wstawiali kuchnie gazowe, znane nam dzisiaj.

U nas tato dość długo opierał się likwidacji pieca. Jak to argumentował? Jeśli znów wybuchnie wojna, to gaz mogą odciąć, a trochę drewna czy węgla do pieca zawsze się znajdzie i jakoś przetrwamy. Pamiętajmy, że to był okres zimnej wojny w Europie i naprawdę nie wiadomo było, co z tego wyniknie, a doświadczenia wojenne rodziców robiły swoje.

W końcu jednak i u nas piec zniknął.

Ach, jeszcze taka ciekawostka: podłoga w kuchni była z sosnowych, jasnych desek i deski te szorowało się szczotką ryżową! A parkiet się pastowało i froterowało. Wyobrażacie to sobie?! Ile trudu trzeba było włożyć w utrzymanie mieszkania w czystości?!

Brzmi to dziś jak opowieści głodnego wilka, ale to były realia mojego wczesnego dzieciństwa.

Dziś historia zatoczyła koło i znów mieszkam w tym samym mieszkaniu, jakże teraz zmienionym.

Siadam czasem w kuchni i patrzę: to tu był piec i widzę tę małą dziewuszkę, którą mama i babcia upominają: uważaj, nie dotykaj blachy, bo się poparzysz….

 

Kuchenny fartuch

Jest w każdej kuchni. Bo po prostu nie może go nie być. Sami wiecie, tu coś pryśnie, tu chlapnie, plamy są na porządku dziennym, a przecież bluzeczki czy sukienki jednak szkoda. Fartuch łatwo wyprać, kupno nowego też nie jest problemem.

Ileż to już fartuszków przewinęło się przez moją kuchnię!

Kiedy widzę jakiś nowy wzór, pokusa zakupu jest często nieodparta.

To mój najnowszy nabytek: ludowy, polski i taki słoneczny!

fartuch polski



Kiedy zobaczyłam go w Cepelii, od razu zaczęłam sobie kalkulować, ileż też jestem w stanie na niego wydać. Podejrzewałam, że – jak to w Cepelii – może być drogi. Myślałam sobie: nooo, pięćdziesiąt… drogo… ale zobaczmy, zobaczyć można…

Ha! okazało się że tylko dwadzieścia cztery! Kupuję!

Zwoziłam fartuchy z różnych zakątków świata, a takiego typowo polskiego jakoś nie miałam.

 

Ostatnio dyżur pełnią u mnie w kuchni fartuch w słoneczniki z Prowansji, angielski w kolorowe koty i „Ani z Zielonego Wzgórza” (towarzyszył książce o kuchni Zielonego Wzgórza, wydanej przez Wydawnictwo Literackie).

moje fartuchy

Niezbędnik w letniej kuchni

Od paru tygodni testuję urządzenie nazwane frytownicą  beztłuszczową.

frytkownica



Kupiłam ją w Lidlu i jest to jeden z najlepszych kuchennych gadżetów w mojej kuchni. Dusi, piecze i smaży produkty gorącym powietrzem. Nie tylko frytki, ale i kotlety, hamburgery, warzywa, muffiny, quiche, ciasta.

Robi to wszystko naprawdę bez tłuszczu i szybko (od kilku do dwudziestu kilku minut). Minimalnie nagrzewa otoczenie, co w letnie upały ma swoje znaczenie (nie wyobrażam sobie włączenia piekarnika w tych dniach!).

Jest banalnie prosta w obsłudze i myciu.

Jest mała: 28x33x32 cm; idealna dla singla lub dwóch osób (pojemność kosza do 2,3 litra).

Polecam.



Temperówka do warzyw

Wiem, że mogę być uznana za gadżeciarę, a takich nikt nie lubi.

Bo gonią za wszelkimi nowinkami, kupują jakieś tam rzekome hity, często przepłacają, użyją je w domu raz, jak dobrze pójdzie, potem lądują gdzieś w przepastnych szufladach, czy na pawlaczu… i tak się to zwykle kończy.

Ale cóż, napiszę wam, na co się skusiłam.

Na temperówkę do warzyw

temperówka do warzyw

Jest to cudo firmy Microplane, tej od tarek, którą bardzo cenię, bo ma naprawdę ostre ostrza i jakoś nie tępią się.

Ma to urządzenie dwa otwory, większy – na cukinię na przykład, mniejszy na marchew czy grubą pietruszkę. Wkłada się warzywa do otworów, jak ołówek do zastrugaczki, i obraca. Wychodzą takie świetne wstążki jak spaghetti.

Ja jestem zachwycona.

A kosztuje to cudo pięćdziesiąt parę złotych i można je kupić np. w sklepiku internetowym mniammniam.

Wypróbowując temperówkę, zrobiłam regionalne danie: warzywny garnek z Łoniowej koło Dębna.

cukinia z marchewką

1 mała cukinia

1 gruba marchewka

1 cebula

0,5 kg fasolki szparagowej

Liść laurowy, kilka ziarenek ziela angielskiego

Sól, pieprz słodka papryka

Łyżka oleju, łyżka masła

Fasolkę szparagową obieramy z łyka i gotujemy do miękkości w osolonej wodzie.

W czasie, kiedy ona się gotuje, ścieramy w temperówce marchew i cukinię (marchew obieramy, cukinii nie musimy obierać, bo młodziutka skórka jest bardzo delikatna i smaczna).

Roztapiamy w rondlu olej i masło, dodajemy starte warzywa, oraz pokrojoną w cienkie półplastry cebulę, przesmażamy, lekko doprawiamy i podlewamy niewielką ilością wody. Dodajemy liść i ziele angielskie, dusimy wszystko do miękkości – jakieś 15 minut wystarczy.

Do rondla dodajemy odsączoną, ugotowaną fasolkę szparagową, mieszamy, doprawiamy i… cieszymy się smakiem!

Bukiety kuchenne

Mamy dobry czas na suszenie kwiatów i roślin do jesienno-zimowych bukietów.

Właśnie kupiłam łodygi kopru.

Każdy pyta: – o, będziesz kisić ogórki?

baldachy kopru



A ja mam w planie koper ususzyć i przeznaczyć na bukiet kuchenny; będzie stał w rogu stołu, przy ścianie, w gliniaczku. Dodam do niego ozdobne kwiaty czosnku lub cebuli, czerwono-pomarańczową miechunkę, może uda mi się zdobyć makówki, choćby te malutkie, z polnych maków.

Kot będzie zachwycony, uwielbia podskubywać te suszki.

Na razie wiszą sobie łodygi kopru główkami w dół i intensywnie pachną, właśnie kiszonymi ogórkami:)

Deska w kuchni – ważna sprawa!

Mam w kuchni sporo desek, głównie drewnianych, mniejszych, większych, bardzo grubych i cieńszych. Ale nie podoba mi się krojenie na nich mięsa, ryb, warzyw, wszystkiego tego, co sprawia, że deska moknie, trzeba ją myć – a to jej raczej nie służy. Szklane odpadają – nie zniosłabym zgrzytu noża po szkle. Zostały tworzywa sztuczne.

I dawno już zastanawiałam się nad ofertą firmy Joseph&Joseph (specjalizującą się w gadżetach kuchennych z tworzywa). Kiedy odkryłam w moim mieście jej stoisko, przyjrzałam się dokładniej deskom i kupiłam zestaw: stojące etui z czterema kolorowymi deskami z tworzywa: do mięsa, do ryb, do warzyw, do produktów gotowanych, z ładnymi, przydatnymi bardzo wypustkami z odpowiednim obrazkiem.

Mam już ze dwa tygodnie te deski, i powiem wam, że jestem zadowolona. Nie zajmują dużo miejsca, są zawsze pod ręką, świetnie się je wyjmuje, spokojnie myje, bez obaw, że namokną.

Jest jedno ale: czytałam wcześniej opisy, że mało się rysują. Nie wierzcie temu. Rysy są, widać je, ale też nie jest tak, że tworzą się wyżłobienia. Miałam kiedyś taką sztuczną deskę, że ostry nóż wręcz wycinał takie farfocle z tworzywa. Joseph nie jest taki.

W sumie: polecam.

Typowo kuchenna

Ciągle nie jestem pewna, czy podobają mi się firanki i zasłonki typowo kuchenne, takie z wzorami i motywami kuchennymi: w owoce, warzywa, sprzęty kuchenne. Kuszą mnie co jakiś czas.

Zawsze jednak uważałam, że w kuchniach, zwłaszcza małych, pełnych przedmiotów, kolorów i faktur, zasłony i firanki powinny być raczej gładkie, bez wzorów, by nie tworzyć, czy wręcz nie pogłębiać, chaosu.

Ale kiedy zobaczyłam zasłonkę z motywami kawowymi, skusiłam się.

Zwłaszcza, że szukałam akurat czegoś lekkiego, jasnego, wiosennego. Myślałam o różyczkach, ale takich w kolorze sepii, może o jakichś groszkach, ale kawa – młynki, ekspresy, ziarna – to też miły sercu motyw.

zasłonka kawowa

zasłonka kawowa

 I o dziwo, efekt okazał się wcale, wcale. 

Miłość do wikliny

Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale nie umiem przejść obojętnie obok koszyków. Wiklina przyciąga mnie jak magnes. Jakiś nowy wzór, nowy kolor – i już chcę to mieć! Właśnie zaczyna się przedwielkanocny czas koszyków, dobry czas na wiklinowe nowości

Nowe nabytki zyskały również aprobatę kota.

kot i koszyk

Oczarował mnie koszyk w kształcie łódki, patrzcie jaki świetny! Pojawiły się też porcelanowe patery na jajka, też się skusiłam

kosz w kształcie łódki

Tak sobie myślę, że wiklina w moim mieszkaniu zasługiwałaby na osobną sesję zdjęciową. Jest wszędzie: kosze na kosmetyki, podkładki pod filiżanki, kosz na chleb, kosz na ziemniaki, kosze na kwiaty doniczkowe, kosz na pranie, pojemnik na parasole…

Swego czasu (dawno, dawno temu) marzyłam o wiklinowym wózku dla lalek. Pamiętam, leżałyśmy z siostrą chore i tak bardzo chciałyśmy mieć taki właśnie wózek dla naszych lalek. Mama obiecała go kupić. Poszła do miasta i……. i przyniosła dwa misie! Rany, jakie byłyśmy rozczarowane!

Teraz myślę, że pewnie obawiała się naszych kłótni i wydzierania sobie wózka; jeden wózek na dwie, to nie najlepszy pomysł. A na dwa wózki to stać nas nie było….