Czas połamać się opłatkiem

Patrz: Betlejem śpi w dali;

Tu – żłób, grota, Dziecina.

Czas się skłonił nabożnie

Przed Narodzin godziną.

(…)

Czas przyklęknął… DZIŚ właśnie

Bóg zamieszkał wśród ludzi.

DZIŚ anielski chór pieśnią –

Jak pastuszków – nas budzi.

Zbliżmy się do Dzieciątka!

Światło, co nie zna cienia

DZIŚ niech dusze rozświetla,

Niech dni nasze przemienia.

(autor: M.C.)

Dla każdego, kto tu zagląda – najlepsze życzenia! Niech się spełnią pragnienia serca…

Adwentowe opowieści – święta dziewczynki z PRL-u

Święta dla dziewczynki z PRL-u zaczynały się od zapachu pasty do podłogi.

W domu podłogi były z dębowej, ciemnej klepki, ułożonej w jodełkę, którą trzeba było pokryć cienką warstwą pasty (sprzedawanej w okrągłych plastikowych pudełkach) a potem wyfroterować do połysku (najlepsza do tego celu była stara moherowa czapka; bywały już wtedy elektryczne froterki, ale to była rzadkość, nie w jej domu).

Później, do pasty dołączał się zapach pieczonych mięs, zwłaszcza pasztetu, na który przepis, własnoręcznie spisany na kremowym pergaminie, mama przechowywała w szufladzie kredensu.

Jeszcze później pojawiał się smak placków, zwłaszcza makowca.

Mama dziewczynki piekła ciasta późnym wieczorem. Kiedy się włożyło placki do tzw. duchówki, trzeba je było pilnować, dokładać węgla do pieca, obracać, żeby równomiernie się rumieniły. Mamie oczy się zamykały ze zmęczenia, więc ustawiała budzik, rozkładała na podłodze kuchni kożuch i drzemała, dopóki ostatni placek nie został wyjęty z pieca.

Słodko się zasypiało z tym zapachem i myślą, że tam, w kuchni mama przygotowuje święta.

A potem przychodził ten najważniejszy wigilijny dzień.

To właśnie w jej czasach, w czasach dziewczynki z PRL-u, Czerwone Gitary zaśpiewały po raz pierwszy „Dzień jeden w roku”, kolędę, która skradła Polakom serca.

Nie było łatwo przeżyć dobrze wigilię.

Chyba nigdy nie było i nadal nie jest łatwo.

To nawet nie to, co powtarzano dziewczynce: co zrobisz w Wigilię, będziesz robić przez cały rok. Lepiej więc było się nie kłócić, nie lenić, nie obrywać ścierką od mamy…

Chodziło jednak przede wszystkim o to, że każdy chciał być w tym dniu jak najlepszy, jak najmilszy i  to utrzymywanie się w tym tak podniosłym nastroju przez wszystkich, nie miało szans na powodzenie! Zawsze ktoś okazał się mniej doskonały, zburzył tę doskonałą harmonię i reakcje bywały gwałtowne.

To jednak zwykle oczyszczało atmosferę i można było spokojnie finiszować, kiedy już pojawiła się na niebie pierwsza gwiazdka.

Zanim odlecą anioły – wigilijne menu

To nie będzie takie stricte wigilijne menu – to taka ciekawostka, mały przerywnik w przedświątecznym zabieganiu, ale bardzo chwytający za serce. Podobnie jak i cała książka Nataszy Sochy „Zanim odlecą anioły”, bo właśnie z tej książki pochodzi menu, o którym mówimy.

Książka jest około-kulinarna, około-wigilijna, wiele jeszcze można by dodać tych „około”. Nie jest wigilijnym czytadłem, po którym zostaje wrażenie pustki i nadmiaru słów, które nic nie znaczą. Nic tu nie jest oczywiste. Warto sprawdzić.

A oto nieoczywiste menu wigilijne:

Zofia zjawiła się w sobotę tuż po szesnastej. W ręku niosła torbę z grubego płótna, a w niej słoik przecieru ogórkowego, garść suszonych grzybów i zeszyt w kratkę, który wyglądał, jakby przeżył więcej niż niejedno małżeństwo. Miała na sobie długi, szary płaszcz, nieco wypłowiały, lekko przekrzywiony bordowy beret, spod którego wystawały siwe, krótko przycięte włosy.

(…)

Janek czasem miał wrażenie, że istnieje cała sieć starszych pań z sekretnymi talentami kulinarnymi, które tylko czekają na sygnał Heleny i wtedy ruszają, by gotować. Gdzie ona je wszystkie znajdywała? A może to jednak była sprawka babci?

  • A co pani robi najlepiej? — zapytał, wskazując jej miejsce przy stole, i sam również usiadł.

Zofia postawiła na podłodze torbę i zdjęła płaszcz. Beret pozostał na głowie.

  • Zupy — powiedziała po prostu. — Wszystkie, oprócz tych wymyślnych z mlekiem kokosowym i im­birem. Na tym się nie znam, więc nie będę nawet pró­bować.

Janek uśmiechnął się pod nosem.

  • Domowe?
  • Domowe, wiejskie, postne, tłuste, świąteczne, po- chorobowe. Na wywarze, na niczym, z zasmażką, z za­kwasem, z octem jabłkowym. Jak pan chce.
  • A jaką pani robi najlepiej?

Zofia zastanowiła się chwilę.

To jakby zapytać, które dziecko się najbardziej lubi. Nie wypada odpowiadać. — Pochyliła się lekko nad stołem i złożyła dłonie jak do modlitwy. — W sie­demdziesiątym czwartym, na Wigilię, zrobiłam dwa­naście zup zamiast dwunastu potraw. To było w Pile. Mąż wtedy był już po drugim zawale, nie mógł jeść nic ciężkiego, a co gorsza, nie lubił ryb. A dzieci nie chciały karpia, bo im się kojarzył z czymś, co pływa w wannie. To zrobiłam inaczej. Zupa grzybowa z pod­grzybków, zupa z czerwonej soczewicy na zakwasie bu­raczanym, czysty barszcz, barszcz z fasolą po kujawsku, żurek z ziemniakami, zupa migdałowa na mleku, rybna z głów karpia, siemieniotka po śląsku, krupnik z pęcza­ku, cebulowa z grzanką, owocowa z suszu na ciepło i kwaśnica, bo teściowa była spod Nowego Targu.

Janek uniósł brwi.

  • Dwanaście?
  • Dwanaście. I wszystkie były gorące. Miałam czte­ry garnki na kuchence i jeden elektryczny podgrzewacz, taki jeszcze z lat sześćdziesiątych. Krążyłam między nimi jak wariatka. Ale dzieci do dziś to wspominają.

I jeszcze przepis na przepis na barszcz pani Zofii, też nieoczywisty, bo robiony na pieczonych burakach! Na pewno go wypróbuję, ale już nie przed tymi świętami, już nie zdążę

BARSZCZ Z USZKAMI Przepis Zofii

Składniki:

  • pół kg buraków — surowych, obranych i pokrojonych w grube plastry
  • 2-3 ząbki czosnku
  •  1 cebula
  • 1 suszone jabłko
  • 4 suszone grzyby (najlepiej prawdziwki)
  • 4 ziarna ziela angielskiego
  • 3 liście laurowe
  • 1 łyżka cukru
  • łyżka octu jabłkowego albo soku z cytryny
  • sól i pieprz do smaku
  • opcjonalnie: kilka łyżek zakwasu buraczanego

Przygotowanie:

  1. Upiecz buraki i czosnek, a cebulę przekrój na pół i przypiecz na sucho na palniku lub patelni. Buraki, czosnek, jabłko, cebulę, grzyby i przyprawy wrzuć do garnka z wodą. Gotuj na mini­malnym ogniu przez co najmniej 1,5 godziny — nie dopuść do wrzenia! Jeśli chcesz, dodaj do smaku zakwas.
    1. Po tym czasie wyłącz gaz, przykryj garnek i zostaw na kilka godzin, a najlepiej — na noc. Smak się musi ułożyć, jak emocje po rodzinnej awanturze.
    1. Rano przecedź, dopraw cukrem, octem i solą. Podgrzej. Barszcz ma być czysty i klarowny.

USZKA Z GRZYBAMI Ciasto:

  • 2 szklanki mąki pszennej
  • ok. ¾  szklanki gorącej wody
  • 1 łyżka oleju
  • Szczypta soli

Zagnieć wszystkie składniki w elastyczne, miękkie ciasto. Przykryj ściereczką i daj mu odpocząć, jak człowiekowi po trudnym tygodniu.

Farsz:

1 garść suszonych grzybów, namoczonych i ugotowanych (można

wykorzystać też grzyby z barszczu) 1 cebula, podsmażona na złoto sól, pieprz

Grzyby drobno posiekaj lub zmiel, połącz z cebulą, dopraw. Lepienie uszek:

  1. Rozwałkuj ciasto cienko, wycinaj kółka, nakładaj odrobinę far­szu, sklejaj w półksiężyce, potem złącz końce.
  2. Gotuj w osolonej wodzie 2-3 minuty od momentu wypłynięcia.

Uwagi Zofii:

  • Barszcz podawaj czysty, z uszkami. Bez zabielania, bez kom­binacji.
  • Ma być ciemny jak grudniowy wieczór i ciepły jak czyjaś ręka na ramieniu.

Adwentowe opowieści – święta dziewczynki z PRL-u

Przyjrzyjmy się, jak to było z choinkami?

Co pamięta nasza dziewczynka?

W przedpokoju leży pachnące obłędnie drzewko. Czeka na tatę, który osadzi je w stojaku i zacznie ubierać.

A tata przyszedł po pracy, zjadł obiad i czyta gazetę. Dziewczynka zerka co i rusz do pokoju. Wie, że nie należy przerywać nikomu lektury, ale czas pędzi i pędzi, co będzie z choinką? kiedy ją ubierzemy? Idzie do mamy, już bliska płaczu.

– Tatuś nie postawi tej choinki?

Mama, też już podenerwowana, ponagla męża.

Tata bierze w końcu siekierkę i zaczyna dopasowywać pień drzewka do stojaka. Wreszcie choinka stoi w pokoju. Jest piękna i jej igły cudownie pachną lasem i świętami.

I teraz – jak to się obecnie mówi – zaczyna działać jej magia.

Wszyscy zapominają o tym marnym wstępie. Zaczyna się ubieranie choinki. To tato jest głównym scenografem i architektem. Uczy dziewczynkę:

– Małe bombki wieszamy na samej górze choinki. Im niżej, tym bombki większe. I pamiętaj, żeby nie było „dziur”, pustych miejsc. Popatrz na choinkę z jednej strony, przejdź na lewo, na prawo.

Dziewczynce zostały te nauki do dziś. Zanim uzna, że bombki dobrze wiszą, wielokrotnie je przewiesza, zmienia miejsce. Zdarzyło się nawet raz, że choinka została rozebrana i ubierana od nowa😊

Ale zasadę proporcjonalności rozmieszczenia bombek często dziś łamie; polubiła asymetrię.

Bombki dziewczynka miała piękne. Kochali wszyscy zwłaszcza jedną: okrągłą, dość dużą, z jednej strony była granatowa jak noc, z drugiej był wymalowany piękny, czerwony mak. Tato kochał cytrynki-reflektory, mama zachwycała się szyszkami, zwłaszcza tymi srebrnymi.

Dziewczynka lubi usiąść pod choinką i wpatrywać się w szklane bańki, szukać w nich odbicia swoich oczu; czasem są smutne, czasem wesołe, jak to życie…

Dziewczynka pamięta modę na cukierki wieszane na choince; zwykle były to cukierki z tych „lepszych”, w kolorowych papierkach, czekoladowych; „mieszanka wedlowska” była bardzo w cenie (jak się udało kupić). Ładnie to wyglądało, a kiedy przyszedł jakiś gość, częstowało się go tymi cukierkami z choinki. Wszyscy sobie to cenili, było małe misterium wyboru cukierka. Był tylko jeden szkopuł: często okazywało się, że na choince wisi tylko atrapa, sam papierek, w środku pusty, bo dzieci delikatniutko i precyzyjnie powyjmowały cukierki i zjadły😊

W PRL-u zimy były, że ho, ho!

Jedna była szczególnie sroga, potem nazwana zimą stulecia. Szkoły zamknięto, dzieci szalały na saneczkach, lepiły bałwany. A nasza dziewczynka leżała chora, bardzo przeziębiona i myślała sobie, że to takie niesprawiedliwe.

Obok łóżka stała choinka i dziewczynka kolorowymi kredkami malowała szlaczki w zeszycie, odrysowując wzory z choinkowych bombek.

Ciekawe, czy dziś są jeszcze szlaczki? Za jej czasów oddzielały one zapis jednej lekcji od drugiej, początek i koniec zadania domowego…

Jeszcze jedno choinkowe wspomnienie.

Dziewczynka idzie w odwiedziny do koleżanki szkolnej. Tam widzi choinkę, która zrobiła na niej wrażenie nie do opisania wręcz!

Otóż choinka Agusi jest ubrana w jednokolorowe tylko, granatowe bombki, a na gałęziach rozłożono kłaczki waty, wyglądające jak śnieżne czapy. Dziewczynka nigdy nie widziała czegoś tak oryginalnego.

Niestety, w domu dziewczynki preferowana jest kolorowa choinka – jak jej powiedziano – i nie ma mowy o monochromatycznych ozdobach.

I coś w tym było – nigdy później dziewczynka nie zdecydowała się na jednokolorowe drzewko, mimo swego dawnego zachwytu.

Sandacz prosto z kart książki M. Siembiedy

Jeśliby ktoś jeszcze szukał inspiracji wigilijnych, to zapraszam: sandacz z książki Macieja Siembiedy „Kukły”. Przepis prościutki, a pyszny. WYPRÓBOWAŁAM!

Zdjęcie wyszło mi marne, więc nie zamieszczam.

Miałam mrożony filet sandacza, oczywiście bez ości.

Zgrzyt klucza w zamku wyrwał Kubę z rozmyślań i automatycznie skierował jego wzrok w stronę drzwi. Babka. Tylko ona dostawała się do mieszkania na Bema w taki sposób. Wszyscy inni pukali i czekali na zaproszenie. Babka nigdy. Otwierała i wchodziła, od dwudziestu lat. Nigdy nie uprzedzała, kiedy przyjedzie ze swojej wsi na Kaszubach, i nigdy nie było wiadomo, jak długo zostanie. Nigdy też nie pozwoliła się odwieźć ani po siebie przyjechać. Miała dopiero osiemdziesiąt lat, a w jej kaszubskim kodeksie osiemdziesięcioletnie kobiety w pełni nadawały się do pracy i nie zasługiwały na żadne wygody jak jakieś staruszki.

W progu zdjęła buty, choć tyle razy prosił, by tego nie robiła, i pozostawiła je za drzwiami.

Kuba podszedł, wziął od niej torbę z warzywami i zdziwił się, jak starsza kobieta może dźwigać taki ciężar.

–          Rybę przywiozłam – powiedziała zamiast powitania. – Zrobisz po swojemu?

–          Sandacz? – ucieszył się Kuba. Skinęła głową.

–          Pewnie, że zrobię.

–          A jak on? – Babka ruchem głowy wskazała drzwi pokoju ojca.

–          Bez zmian.

Nacisnęła klamkę i zajrzała do środka. Emerytowany bosman, Antoni Kania, jej jedyny syn, tkwił pochylony nad mapą morską, jakby chciał zajrzeć w głębiny.

–          Dobri dzeń, Tóna – powiedziała po kaszubsku, ale nie zareagował. Nawet się nie poruszył.

Bez słowa zamknęła drzwi pokoju. Skoro Bóg zrobił mu bałagan w głowie, to i kiedyś wszystko tam poukłada. Po burzy zawsze przychodzi słońce, a po nocy dzień. Tak było zawsze. Jest i będzie.

–          Sandacz oskrobany? – spytał Kuba.

–          A jakżeś myślał?

Pokiwał głową. Pozbawianie łusek ryb drapieżnych, u których miały one postać i twardość średniowiecznej kolczugi, w domu nie chodziło w grę, chyba że przed remontem kuchni. Ostre i uparte łuski okoni i sandaczy można było znaleźć pół roku później nawet lampie pod sufitem. Babka, obyta z rybami od dziecka, miała na nie swój sposób. Po pierwsze, skrobała i patroszyła je na podwórcu, otoczona przez gromadę kotów głośno dopominających się rybich wnętrzności. Po drugie, nie używała noża, tylko skrobaczki własnego patentu: połowy starego brzeszczotu wygiętego w pałąk i osadzonego w drewnianej rękojeści. Zbierała łuskę z łatwością fryzjerskiej miotły zamiatającej włosy z podłogi.

Kuba wyjął rybę, starannie ją umył i odfiletował ostrym jak brzytwa nożem przeznaczonym wyłącznie do tego. Następnie przygotował patelnię, wlał na nią trochę oleju i podgrzał go na największym z palników kuchenki. Kawałki sandacza posolił, poprószył pieprzem zmielonym w młynku niemal na pył i obtoczył w drobniutko zmielonej bułce, dzięki czemu kawałki sandacza nie przypominały wyrobów piekarniczych, a panierka była delikatna jak mgła. Teraz wystarczyło zanurzyć porcje ryby w roztrzepanym jajku z odrobiną mleka i smażyć do pierwszej miękkości. Do momentu, w którym panierka przybiera złoty kolor, a mięso traci sprężystość. Nie dłużej.

Cała tajemnica tkwi w tym, że sandacz słabo nadaje się do smażenia. Lepiej smakuje gotowany lub duszony w sosie koperkowym, ale Kuba miał na to swój sposób. Podsmażoną rybę umieszczał w rondlu na bardzo małym ogniu, wrzucając wcześniej do środka kawałek masła i wlewając łyżkę śmietany. Sandacz wchłaniał biało-żółtą pianę, a potem rozpływał się w ustach. Jego smak doceniała nawet babka, u której pochwała zdarzała się równie często jak zdrowaśka w meczecie.

Adwentowe opowieści – święta dziewczynki z PRL-u

Był taki dzień w Adwencie, na który bardzo czekała dziewczynka z PRL-u.

Nie tak ważny, jak Wigilia, ale prawie.

To szósty grudnia – dzień świętego Mikołaja.

W jej domu nie było tradycji prezentów pod choinkę. Prezenty przynosił grzecznym dzieciom właśnie szóstego grudnia święty Mikołaj, biskup Miry w III wieku, znany ze swojej dobroci, cudów i pomocy ubogim, zwłaszcza dzieciom.

Wspomnienie pierwsze

Jest mroźne, pełne płatków śniegu późne popołudnie. Dziewczynka idzie z mamą do salki katechetycznej. Tam będą oczekiwać na świętego Mikołaja, który ma przybyć z prezentami. Po drodze mama opowiada o świętym, jak przybywa z nieba, jak podróżuje saniami. Dziewczynka, słuchając, co i rusz ogląda się, spoglądając na niebo, bo chyba powinien się tam zaraz pokazać. Dobrze, że mama trzyma ją mocno za rękę, bo potknęła się już kilka razy i poślizgnęła. Dziś ślizganie się po ubitym śniegu nie kusi, dziś CZEKAMY!

Nagle dziewczynka krzyczy:

– Mamo, mamo! Widziałaś?! Jedzie święty Mikołaj! Jedzie z nieba na saneczkach!

Dziewczynka naprawdę Go ZOBACZYŁA…

Wspomnienie drugie

Zwykle prezenty od św. Mikołaja znajdowała dziewczynka pod poduszką. Bywało jednak, że – jak mówiła mama – Mikołaj ma bardzo dużo tych prezentów i pomagają mu je roznieść anioły. Uchylała okno w pokoju i mówiła po chwili:

– Może zajrzyjcie, dziewczynki, do sypialni, czy czasem już nie przyleciał anioł?

Dziewczynka cichutko, na paluszkach, otwiera ostrożnie drzwi pokoju i …

– Ojej, widziałam! Właśnie wylatywał od nas anioł! Miał różowe skrzydła!

Wspomnienie trzecie

Kilka lat później.

Dziewczynka pisze list do św. Mikołaja. Prosi zwykle o książki, to po mamie odziedziczyła tę miłość do zapisanych słów i możliwości wejścia w inny, pełen cudów świat….

Dziewczynka już podrosła i wie, że prezenty zwykle kupują rodzice, choć nie straciła wiary w św. Mikołaja; przecież on naprawdę istnieje.

Ale teraz do rytuału należy przeszukiwanie szaf i domowych schowków w poszukiwaniu prezentów.

Ha! Na półce, pod swetrami znajduje wymarzoną książkę: „W pustyni i w puszczy”. Nie może się oprzeć ciekawości i zaczyna ją czytać.

Nagle: zgrzyt klucza w drzwiach, mama wraca!

Dziewczynka zrywa się, w pośpiechu usiłuje wepchnąć tę książkę pod swetrzyska i zagina miękką okładkę na pół!

Do dziś przypomina to zdarzenie stojąca na regale doszczętnie zaczytana sienkiewiczowska powieść (ilustrowana przez Szymona Kobylińskiego), gdzie trąbę słonia przecina wyraźna rysa zagięcia.

cdn

Adwentowe opowieści – święta dziewczynki z PRL-u

Jest mroźny, grudniowy poranek. Za oknem ciemno, choć pobłyskuje świeża warstwa puchatego śniegu w nielicznych światłach ulicznych latarni.

Zaczęła się zima. Zaczął się Adwent i codzienne Roraty.

Dziewczynka, obudzona przez mamę, szybko ubiera się, wkłada paltocik i czapkę. Wychodzi przed blok, w którym mieszka i czeka, aż dołączy do niej koleżanka z pierwszego piętra kamienicy.

Dziewczynki mają po dziesięć lat i uważa się, że są już na tyle duże, że same mogą iść do kościoła, mimo, że jest ciemno. Zresztą kościół jest niedaleko i tylko przez jedną ulicę, wówczas niezbyt ruchliwą, trzeba przejść.

Dziewczynki nie mają lampionów, to jeszcze  nie ten czas; takie „wynalazki” pojawią się znacznie, znacznie później, kiedy wreszcie coś będzie można kupić w sklepach.

A w kościele nie czeka na nich żadna „słodka niespodzianka” (jak to teraz bywa), jako nagroda za udział w roratach. Nie po to się tu przychodzi skoro świt.

W kościele fioletowe szaty liturgiczne, witraże, których barwy wydobywa światło świec i starodawne pieśni o Zwiastowaniu i oczekiwaniu Bożego Dzieciątka. Słowa pieśni są archaiczne, nie zawsze zrozumiałe, ale zadziwiają i budzą zainteresowanie. I ta linia melodyczna pieśni: prosta, ale chwytająca za serce.

Dziewczynka jeszcze tego nie wie, ale na zawsze już w niej zostanie zachwyt językiem staropolskim, który wydaje się chropowaty, a jednak tyle odcieni uczuć potrafi wyrazić. Długo, długo potem, kupi „Księgę Psalmów” w tłumaczeniu Jana Kochanowskiego i będzie tam znajdować zrozumienie wszystkich rzeczy, które się w jej życiu przytrafiają. Nie mówiąc o pięknie słowa.

Kiedy gasną świece w kościele, szybciutko do domu, bo przecież za chwilę trzeba iść do szkoły.

Dziewczynka tego jeszcze nie wie, ale właśnie tak, teraz, kształtuje się jej codzienność wpleciona w odwieczny rytm dziedzictwa pokoleń.

Cdn…

Sałata z rydzami

To chyba już ostatni przepis w tym roku na danie ze świeżymi grzybami. Sałatka zrobiona dosłownie kilka dni przed tym, jak spadł ten wielki śnieg.

Kiedy kupowałam na targu rydze, szukałam tych mniejszych, ale pan sprzedający mówi: oj, nie, już nie ma, spadły liście z drzew i rydza widzi się dopiero wtedy, gdy jest już duży.

A teraz spadł śnieg i koniec z grzybami; żegnajcie rydze na rok.

Sałata bardzo prościutka:

Rydze wrzucone wrzątek i króciutko zblanszowane, potem pokrojone w mniejsze kawałki i podsmażone na maśle, doprawione solą, pieprzem i czosnkiem niedźwiedzim.

Liście sałaty porwane w kawałki i na to podsmażone rydze i kilka półplastrów słodkiej cebuli.

Pyszne!

Surówka z brukselki

Zawsze myślałam, że brukselkę można jeść tylko po ugotowaniu. A tu, proszę: zerwana kartka z kalendarza proponuje, żeby zrobić z niej surówkę.

Właściwie, to nic w tym dziwnego, przecież to rodzaj kapusty, która na surowo jest pyszna.

Zrobiłam więc tę surówkę i bardzo ją polecam!

  • 6-8 główek brukselki
  • 1 jabłko
  • Sok z cytryny
  • Oliwa
  • Łyżka cukru
  • Sól

Każdą główkę brukselki przekroić na pół i poszatkować, odrzucając twardy głąbik.

Posypać solą, wymieszać i zostawić na ok. godzinę.

Jabłko obrać i zetrzeć na tarce o dużych oczkach, skropić sokiem z cytryny.

Wymieszać brukselkę z jabłkiem, dodać łyżkę cukru, skropić oliwą, wymieszać.

Zostawić na godzinę – dwie.