W końcu, czego, jak czego, ale jabłek to nam w Polsce nie brakuje.
A jabłka wszyscy w Polsce lubią. Ba! każdy ma swoją ulubioną odmianę!
I dżemy też wszyscy lubią. Do świeżej chrupiącej bagietki, na grzankę…
Ale dżemów jabłkowych w sklepach nie ma. Są wszystkie inne: truskawkowe, śliwkowe, wiśniowe, agrestowe, pomarańczowe….
Czemu nie jabłkowe? Zbyt banalne w smaku? Mało ciekawy kolor? Czy zbyt rozciapana konsystencja?
Naprawdę nie wiem.
Ale ja sobie zrobiłam trochę dżemów jabłkowych. Może z uwagi na dodatki (cebulka, ostre przyprawy, jak choćby pieprz) trzeba by je nazwać chutneyem?
Ale dla mnie to jednak ciągle dżem, z uwagi na zastosowanie. To słodkie, acz z pikantną nutą, smarowidło na chleb.

Bawię się tą manufakturą dżemową, bo dostaję ostatnio sporo papierówek, głównie w formie spadów, i znudziły mi się już naleśniki z jabłkami, racuszki z jabłkami i kompoty.
Nie robię pulpy do szarlotki, bo nie lubię. Nadzienie do szarlotki, którą lubię, jest zawsze ze świeżych jabłek, startych na grubej tarce, i położonych na warstwie ciasta, bez żadnej wstępnej obróbki cieplnej. Żadne rozprażanie czy zasmażanie jabłek.
Ale wróćmy do dżemów.
Jabłka obieram, kroję na kawałki, wkładam do rondla, zasypuję cukrem (ilość cukru do smaku, trzeba próbować) i zaczynam podgrzewać na małym ogniu.
Kroję cebulę na drobniutką kosteczkę, dodaję do jabłek, podlewam niewielką ilością wrzątku.
Dodaję dodatki typu rodzynki, suszoną żurawinę, pokrojone śliwki, co tam mam akurat pod ręką.
Doprawiam pieprzem, szczypta cynamonu, szczyptą papryki.
Smażę, mieszając (!) aż masa zgęstnieje.
Po czym przekładam do słoiczków twist, zakręcam, obracam denkami w dół i zostawiam do wystygnięcia.
Naprawdę pyszne!