Po lekturach, po degustacjach w bardziej czy mniej indyjskich lokalach (o czym wcześniej tu już pisałam) – przyszedł czas na indyjskie party mojego autorstwa.
Jak mi wyszło?
Och, potrawy na pewno były grzeczne (!) nie za ostre, nie za pikantne. Spójrzmy na menu:
Menu jest na żagielku, żagielek na łódce z papryki, a na niej siedzi tygrysek. Łódka płynie sobie po lazurowym obrusie.
Czemu tak?
Bo towarzyszył nam film: Życie PI
Młody Hindus, przez niefortunny zbieg okoliczności, po katastrofie statku, odkrywa, że na łódce, dzięki której ocalał, znajduje się zebra, hiena, szczur, i …. No właśnie. I tygrys.
Och, nie będzie to takie proste przeżyć w tych okolicznościach.
Ale wróćmy do menu:
Najpierw samosy: z rewelacyjnego ciasta wyszperanego w necie (wkrótce podam przepis), nadziewane farszem ziemniaczanym z zielonym groszkiem
Kolejna potrawa to dal z soczewicy, coś pośredniego między gęstą zupą a duszoną potrawką
Z dalu najmniej byłam zadowolona, jakoś bardzo źle mi się komponowały smaki przypraw, a tu okazało się, że właśnie dal był przez gości bardzo chwalony. Do tego podałam chlebki chapati (kupne! bo te, które sama upiekłam po kilku godzinach robiły się zbyt twarde).
Danie główne to kurczak tikka masala, z ryżem szafranowym i raitą. Raita była tak pyszna, że ledwie się opanowałam, żeby samej wszystkiego nie zjeść:)
Na zakończenie – zielona herbata
Nie piszę nic o napojach, bo wszelki alkohol w kuchni indyjskiej ze względów religijnych jest wykluczony, ale u nas jednak alkohol był – wino, o którym napiszę osobno, bo warte jest tego:)
A! i zapomniałam zapalić kadzidełka!