Znacie ten rozgardiasz kuchenny przed świętami. Wszystko w lesie, ciągle czegoś brakuje, a do sklepu nie ma kto iść, zaczyna brakować garnków i salaterek, ni stąd ni zowąd pojawia się moment paniki, że się nie zdąży, że nie wyjdzie… Dobrze nie jest.
Chwila. Czas na drugi oddech. Poczytajmy:
ŚWIĄTECZNY SPACER DOLINĄ ZIMY
(Laurie Lee)
Kobiety w kuchni uwijają się wśród rytualnych oparów. Pełne snów łóżka zamieniły na piekielny łoskot buchających żarem kuchenek i rożnów z drobiem, odgłosy skwierczącego tłuszczu, przelewanych wywarów, pyrkotania bulionu w garach z warzywami, zapachy tajemniczych farszów i ciast dochodzących w piekarnikach. Kobiety w wirze gotowania pogrążają się w takim samym chaosie jak wtedy, gdy się malują, i biada każdemu, kto im w tym przeszkodzi.
– Przejdę się trochę, drogą – bąkam. – Koło lasku, nad staw, czy gdzieś tam…
Nie przestają migotać łyżkami w misach, unoszą tylko nieznacznie głowy, jakby coś nagle zabulgotało w rurach. Patrzą na mnie, ale mnie nie widzą. Należę do armii mężczyzn-którzy-plączą-się-pod-nogami. Zanurzam palce w surowym mielonym mięsie, oblizuję je i zaraz tego żałuję, otulam się szalikiem i wychodzę…
Zimno poranka na zewnątrz nie jest niespodzianką. Wypełnia półmisek doliny niczym mrożona gęś. Świat, biały i wyrazisty jak mapa biegunów, przypomina nieruchomy papier, na którym ją wydrukowano. Sople wiszą u rynien jedwabnymi pończochami ze szklą, a gdy na nie chucham, palące krople skapują na otwarte dłonie.
Wciągam powietrze ze świstem i czuję dawne podniecenie. Powraca surowe echo świata przodków, pełne walecznych mamutów i szablozębnych tygrysów, krzemiennych włóczni i przechwałek w mroku jaskiń. Ta zima jest taka, jaka zawsze była, a nawet jeśli była inna, to wszyscy o niej zapomnieli. Odchodzą w niepamięć wybryki pogody, niecodzienne fale upałów i wilgotne, ciepłe grudnie, które zdarzały się i teraz, i w przeszłości. Właśnie taka była zima, odkąd tylko pojawiły się zimy, a pierwszy człowiek nauczył się kichać.
Pchając przed sobą zimno jak arkusz blachy, ruszam w świąteczną drogę. Mam nową sękatą laskę ze srebrną wstążką i nowe rękawiczki z drapiącą metką. Do Nowego Roku na pewno je zgubię, ale wszystko jedno, ważne, że dziś bardzo mi się przydają.
Ten poranek należy do bohaterów na radosnym wygnaniu. Wzburzona krew powraca do życia, gdy w oszronionych butach depczę zmrożone na kość ścieżki i trawę ostrą jak druty. Mijam chaty przywodzące na myśl wydrążone bulwy rzepy w halloween, od których bije światło i para.
– Wzajemnie, panno Kirk! – Chwiejnym krokiem mija mnie staruszka zgięta w kabłąk. Od pięćdziesięciu lat, niczym odwieczny duch tej pory roku, roznosi po domach podwieczorek. Nie musi się martwić, że wszyscy wieśniacy gdzieś zniknęli, bo dziś my wszyscy jesteśmy jej wieśniakami.
Droga wiedzie w górę doliny. Wspinam się i ciężko dyszę, ostre powietrze kluje nozdrza i zamienia się w parę. Każdy, kto wychodzi dziś na dwór, ciągnie za sobą aurę perłowych chmurek. Krowy snują się, puszczając blade dymki niesłyszalnych dialogów.
Zaorane pola na stokach poniżej drogi mają skórkę jak chlebowy pudding, delikatnie oblepioną lukrem migoczącego szronu. Skrawki odległych pastwisk są zmięte i nagie. Nawet światło, które odbijają, wydaje się zamrożone.
Gdzie była ta dolina zeszłego lata? Na pewno nie tutaj. Zima i lato to różne miejsca. Na przykład ten bukowy las, teraz tak pusty, ledwie bruzda pęknięć na niebie… Gdzie się podziało wielkie leniwe falowanie grubych czerwcowych liści, ostra woń soków i wilgotne korzenie storczyków, śmiech lisów, wrzaski sójek i niebo zapełnione aż po chmury gołębiami? To drzewo jest teraz tylko rusztowaniem dla lata. Stoi odarte z liści, zostawione na pastwę mrozu. Wśród nagich gałęzi przycupnął ptak, może dwa. Żaden z nich się nie rusza. Jakby były w klatce.
Dopiero nad stawem dociera do mnie słodka woń lodu – a może tylko jej wspomnienie? W dzieciństwie czuliśmy ją niezawodnie, nawet leżąc w łóżku, przed rozpoczęciem dnia. Wystarczył jeden haust powietrza zaraz po przebudzeniu i od razu wiedzieliśmy, czy na stawie jest lód, jaki jest w dotyku – szorstki czy gładki – a nawet (przysięgam!) jaką ma grubość.
Tego ranka lód jest płytą z ciemnozielonego szklą, wypolerowaną przez wiatr, w ornamentowanej ramie z trzcin. Zdumiony łabędź powoli człapie wokół stawu, sprawdzając, czy w tafli nie ma dziury, w której mógłby usiąść. Wreszcie, nie mogąc jej znaleźć, unosi się na płetwiastych nogach i zdezorientowany bije powietrze skrzydłami.
Podobnie jak las, zaczarowany staw milczy niczym naładowana broń, bo wystrzały kokoszek, łysek i lilii zastygły tymczasem w ciszy. Patrzę przez lód i widzę małe bąbelki powietrza przypominające jasne choinkowe lampki; są tam zamrożone pęki nenufarów. Ciekawe, co robią ryby…
- No chodź, Ef! – wola czyjś zachrypnięty głos. – Jest zamarznięty! Mówiłem ci! – Nad stawem pojawiło się dwoje dzieci. To Tommy Bint i jego siostra, oboje owinięci szalikami. Aż się palą do tego lodu! W dzikich podskokach. A karmelki wysypują się im z kieszeni jak orzechy spadające z leszczyny.
- A pan nie wchodzi ? – No pewnie, że wchodzę. Sprawdzam lód ostrożnie jak tamten łabędź. Tafla ugina się i trzeszczy jak podłoga na starym strychu, ale po chwili już śmigamy na całego. I wszystko jest jak dawniej: głuchy tupot butów, zdyszany rozbieg i krótki, oszałamiający ślizg po zimowej tafli jak po oleju – czarodziejska anarchia czystej beztroskiej przyjemności.
Po godzinie robimy przerwę, z policzkami czerwonymi jak dzikie jabłka, choć skrzydła u nóg wciąż jeszcze chcą nas nieść.
- Musimy wracać do domu na obiad. Palce lizać! – mówi Tom. – Będzie wielka, pyszna gęś i pieczone ziemniaczki.
- I frytki – dorzuca jego siostra. – I śliwkowy pudding, i krem, i kotlety mielone, i orzeszki z Brazylii, i… i…
- I się pochorujesz…
- … i się pochoruję. – Mała radośnie demonstruje, jak to będzie wyglądać, a potem oddalają się w podskokach niczym dwie gumowe piłeczki.
Wracam stromą drogą do wioski, ślizgając się na zamarzniętych kałużach; są jak dziury, przez które prześwieca niebo. Spłoszony kos zrywa się z krzaka i odlatując, zostawia za sobą serie ostrych kwileń. To prawdziwie zimowy odgłos, jak uderzenie siekiery w drzewo, szczekanie psa lub pohukiwanie sowy w dzień – każdy z nich czysty i samotny w otulinie ciszy, z której zwieszają się przyszłość i przeszłość.
Minęło właśnie południe i dzień powoli ześlizguje się z dachów ścielącej się na stoku wioski. Zastyga, przypomina twardą kość słoniową, prawie go widać w powietrzu, jakby ktoś rozsnuwał na gwoździach nić światła. Wrona na trzeszczących skrzydłach przecina przejrzysty, zimny blask wiszący nad pejzażem. Płodna ziemia, a z nią wszystkie nasiona, brzęczące łąki i gorączka zalotów są teraz zamknięte, spowite białym woalem. Pozostał tylko jeden kolor, jedyna obietnica tego dnia – nakłucia czerwieni w bladości świata: czmychający rudzik, kilka owoców na krzewie dzikiej róży, słońce zawisłe nisko nad lasem, a za pożogą zachodu odbitą w oknach – jagody ostrokrzewu i rumieńce na buziach ucztujących dzieci.
Dobrze jest przejść się w taki dzień, poczuć jak życie buzuje w piecu ciała. Przemierzać zimą okolicę, w której się urodziliśmy. Dobrze jest wracać do domu.
A tam stół już nakryty i kobiety zdejmują fartuchy. Dobrze jest przyjść na czas.