Czas choinek – taka z dawnych lat

Kończy się już czas tegorocznych choinek; cóż…

Na zakończenie jeszcze jedna, taka w dawnym stylu, jak u mamy lub babci. Ze światełkami w kształcie świeczek, z bombkowym czubem na szczycie i mnóstwem, mnóstwem bombek, raczej małych. Sopelki, grzybki, szyszki, reflektory, i okrągłe – malowane w paski, kwiaty, bałwanki… Większość bombek jest starych, pieczołowicie przechowywanych, wyzbieranych od rodziny i przyjaciół. Jak mówi właściciel choinki  – można siedzieć przy niej i patrzeć, i zachwycać się, i nigdy nie ma się tego dosyć.

Zdjęcie robione było w dzień, kiedy przez okno wpadały smugi światła i zostały rozszczepione przez choinkowe lampki w barwne pasy.

Czas choinek – anielska

Od kilku lat, rok w rok, przybywały anioły na tę choinkę.

Czasami pojedynczo, czasami grupami. Bywało, że się spóźniały i dopiero po świętach szukały swego miejsca na choince.

Białe, srebrne, złote, kolorowe.

Namalowane na okrągłych, wydmuchiwanych szklanych kulach i jako figurki, każda inna.

Nie ma dwóch takich samych.

Najwięcej jest tych grających Dzieciątku; na harfie, trąbce, skrzypkach…

Na dolnych gałązkach te okrągłe: duże i małe.

Na czubku czuwa nad wszystkimi największy Anioł.

A wszystkie otaczają Świętą Rodzinę, która wymalowana na wielkiej kuli, stanowi centrum drzewka.

Jak tu nie napisać wiersza? – pomyślał Zet.

Angelologia

Obsiadły anioły choinkę,

Może przesadziły krzynkę.

Ozłociły, posrebrzyły

Gałązki skrzydłami.

Tak to bywa właśnie z aniołami.

„I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami:

Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania.”

(Łk 2, 13-14)

Rolada z sandacza

Składniki rolady:

  • 50 dag mrożonego fileta z sandacza
  • 1 bułka pszenna + mleko do namoczenia
  • 2 łyżki kaszy manny lub bułki tartej
  • 1 cebula + 1 łyżka masła
  • Jajko, sól, pieprz, przyprawa do ryb
  • Gaza (duża, o wymiarach 1 m)

Filet rozmrozić, wypłukać. Odłożyć kawałek do gotowania wywaru. Bułkę namoczyć w mleku i odcisnąć.

Cebulę pokroić i zeszklić na łyżce masła.

Rybę, bułkę i cebulę zemleć w maszynce do mięsa 2 razy, dodać  jajko, kaszę mannę lub bułkę tartą (z bułką wg mnie jest smaczniejsze), przyprawy oraz 3-4 łyżki mleka. Wyrobić starannie masę.

Gazę zmoczyć, rozłożyć, nałożyć na nią masę pasztetową, zwinąć formując wałek i zasznurować nitką jak baleron.

Do gorącej osolonej wody włożyć rybę, gotować powoli, na malutkim ogniu, ok. 1 godziny.

Pozostawić w wywarze do ostygnięcia. Potem ostrożnie odwinąć z gazy, pokroić w ukośne plastry.

Składniki galarety:

  • włoszczyzna (bez kapusty), kawałek fileta rybnego
  • Żelatyna
  • Sok z cytryny do smaku

Ugotować wywar, przecedzić, dodać żelatynę i energicznie ubijać trzepaczką. Doprawić sokiem z cytryny, solą i pieprzem.

Układać na półmisku: plastry rolady z ryby, przybranie: zielenina, jajka przepiórcze, plastry marchewki, zielony groszek.  Zalać wystudzoną galaretą.

Znikające gazety kulinarne

Tych gazet już nie będzie: „Moje gotowanie”, „Sól i pieprz”, „Sielska kuchnia”. W grudniowych numerach pojawiły się notki redakcji, że będą to już ostatnie numery. Wydawcą wszystkich była Burda Media.

Szkoda; myślę, że były to dobre pisma. Dobre przepisy, dobre zdjęcia, tematyczne, dostosowane do pory roku teksty, wywiady, reportaże z kulinarnych podróży.

W „Moim gotowaniu” pisała AgusiaH, z dawnego, wspaniałego mniamowego forum, autorka bloga „Moja kuchnia nad Atlantykiem”. Jej kulinarne reportaże z całego świata były cudowne.

Wiem, że teraz wszyscy preferują gazety internetowe.

Ale ja jestem ze starej gwardii, która lubi wziąć pismo do ręki, nieśpiesznie przeglądać go, cieszyć się szelestem kartek…

Nie mówiąc już o tym, że Internet to często zawodne narzędzie. Dziś jakiś tekst w nim jest, jutro go nie ma… Albo i samego Internetu nie ma! Co się zdarza.

A gazeta jest i przetrwa wiele.

Łosoś na Wigilię?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to chyba dość nowatorska propozycja.

Nigdy u nas w domu na Wigilii łososia nie było. Zapewne dlatego, że go po prostu nie można było kupić. Teraz jest produktem powszechnie dostępnym i może czas na zmiany?

Jest u nas taka jedna zasada co do Wigilii. Jedną potrawę (JEDNĄ!!!!) mogę co roku wprowadzić eksperymentalnie do menu. Bywały już takie próby; jedne potrawy się przyjęły, inne minęły jak efemerydy (np. kutia – nikt nie chciał tego jeść).

Może by się łosoś spodobał?

Na przykład taki?

Mix listków sałat, wędzone plastry łososia, plastry ogórka, pomidorki koktajlowe, oliwki, serek? Dobrze to wyszło.

Składniki sobie jeszcze dopracuję; na pewno jajko na twardo byłoby dobre, dressing musztardowy, do tego serka cebulka….

Czas choinek – choinka kolekcjonera bombek

Uczeń tarnowskiej szkoły plastycznej, 17-letni Dominik Święs, kolekcjonuje bombki, głównie stare, z czasów PRL, a kilka ma nawet przedwojennych. Wszystkich ma już ok. 3 tysięcy, a część z nich można zobaczyć na wystawie w tarnowskim muzeum. Dominik pokazał też swoją choinkę, udekorowaną bombkami ze swoich zbiorów.

(zdjęcie autora opublikowane w Internecie).

Popatrzcie, jak ciekawie rozmieszczone są bombki na gałęziach; nie symetrycznie, ale jakby rzędami na poszczególnych gałązkach, co daje niesamowity efekt. Dominują bombki parasolki, które są jego ulubionymi.

Wystawa będzie czynna w Tarnowie do końca stycznia 2023.

Rzecz jasna, jest kłopot w eksponowaniu tak dużej kolekcji w prywatnym mieszkaniu. Jak mówi Dominik – większość bombek leży w pudłach i walizkach (również starych, wiekowych). Lubię sobie wyobrażać, jak urządziłabym mieszkanie, aby je pokazać i móc na nie patrzeć każdego dnia.

Doceniam wartość bombek historycznych, ale głównie jako przedmiotów kolekcjonerskich; są one jednak często wyblakłe, ukruszone, poodchodziła z nich farba, złocenia. A tymczasem tyle jest obecnie nowych, pięknych wzorów. Co roku udaje mi się wynaleźć coś nowego. I za chwilkę też będą już one historyczne!

Czas choinek – kulinarne w Białym Domu

Teraz – kiedy już po wszystkich przygotowaniach świątecznych – przyszedł czas świętowania – lubię wyszukiwać i podziwiać ustrojone pięknie choinki.

Zacznijmy od choinki Jill Biden w Białym Domu. Pierwsza Dama USA przygotowała ich mnóstwo, ale kilka jest szczególnych. W jednym z pokoi, w którym stoją kredensy z piękną porcelaną, ustawiono trzy choinki „kulinarne”: na gałęziach zawieszono talerze, łyżki, wałki do ciasta.

Trochę dziwne, ale pełne fantazji!

Do bloga kulinarnego pasują!

Wigilia

(i lektura kończąca Adwent)

(i życzenia)

W tym roku życzę wszystkim, aby zawsze było w waszych sercach i domach miejsce dla niespodziewanego wędrowca

Ben Aitken „Anglik w Poznaniu”

24 grudnia.

Plan jest taki, żeby zapukać do przypadkowego domu i zapytać, czy mogę zostać na kolacji. W Polsce  istnieje tradycja, żeby na Wigilię przygotować dodatkowe miejsce przy stole na wypadek, gdyby pojawił się niespodziewany wędrowiec. Chodzi o to, jak przypuszczam, by podkreślić ducha świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy, z którymi rozmawiałem na ten temat, znają tę tradycję, ale nikt nie słyszał o historii, że rzeczywiście się pojawił.

Ćwiczę swoją przemowę. Napisałem ją na kartce i przylepiłem do pudełka czekoladek, które wziąłem ze sobą na wypadek, gdyby ktoś zdecydował się mnie wpuście. „Dzień dobry. Jestem Benjamin. Jestem z Anglii. Słyszałem, że to tradycja…”. Wybranie odpowiedniego domu jest bar­dzo ważne. Co wskazuje na dobrego ducha domu? Co sprawia, że mieszkańcy takiego domu ryzykują udany wieczór tylko po to, żeby czynić „dobro”? Od razu rezygnuję z wielkich domów z podjazdami, na których stoją ekskluzywne samochody („Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez…” i tak dalej) oraz z domów, gdzie zawieszono dużo świątecznych światełek („Zdaje mi się, że ta dama przyrzeka za wiele”). W końcu znajduję idealny dom. Jest niewielki i elegancko przystrojony rozsądną liczbą światełek. Waham się przed bramą wejściową. Patrzę w dół na pudełko czekoladek. Biorę głęboki wdech i naciskam dzwonek. Trójka ludzi podbiega do okna, odsłania zasłony i przypatruje mi się. Wszyscy są mali – najwyższy ma niewiele ponad metr. Średnia wieku wynosi jakieś cztery lata. Podbiegając do okna, byli szeroko uśmiechnięci. Te uśmiechy właśnie zniknęły. Spodziewali się kogoś innego. Do okna podchodzi wyższa osoba w czer­wonej sukni i patrzy na mnie, jakbym był nieoczekiwaną paczką, po czym mówi dzieciom, żeby się wycofały na tyły domu, gdzie jest bezpiecznie. Kobieta otwiera drzwi, tak jak otwiera się je, no cóż, obcemu.

  • Wesołych świąt – mówię.
  • Tak…

Wygłaszam swoją przemowę. Mówię, że jestem Benjamin i pochodzę z Anglii, że słyszałem o polskiej wigilijnej tradycji dodatkowego miejsca przy stole na wypadek przybycia niespodziewanego gościa… Kobieta nie odpowiada, patrzy za mnie, czy nikogo nic zasłaniam, a następnie sięga po czekoladki i mówi: Trochę się spóźniłeś, ale wchodź śmiało.

Dzieciaki zdecydowanie zdążyły już zdać raport reszcie rodziny siedzącej w jadalni, ponieważ kiedy wchodzę, witają mnie sceptyczne spojrzenia. Pojawia się niezręczna sytuacja – kolejna niezręczna sytuacja – gdy Agnieszka, pani domu, uświadamia sobie, że mimo miejsca przy stole dla niespo­dziewanego gościa, brakuje dla niego krzesła. Prosi córkę, żeby przyniosła jedno z pokoju i wciska je obok Przemka, swojego męża. Kiedy wszystko jest już przygotowane, robię rundkę dookoła stołu i witam się z każdym członkiem ro­dziny. Przez przypadek prawie pocałowałem babcię w usta. Gdy poklepałem dziadka w ramię, żeby zwrócić jego uwagę, niemal spadł z krzesła zszokowany. Ponieważ ma problemy ze słuchem i był skupiony na jedzeniu, chyba nie zdawał so­bie sprawy, że w domu jest obcy. Próbuję uspokoić starsze­go pana, klepiąc go po ramieniu, ale wprawiam go w jeszcze większe zakłopotanie. Po wymianie uprzejmości siadam na małym, plastikowym czerwonym krześle przyniesionym z sypialni Kasi i skupiam się na zupie. Nie wychylam się, dając Agnieszce szansę na wytłumaczenie swojej decyzji rodzicom i teściom, którzy zdecydowanie nie przywykli do takich kolacji wigilijnych w nowoczesnym stylu. Rodzice i teściowie są niezwykle uprzejmi. Traktują mnie, jakbym był co najmniej boskim wysłannikiem.

Opowiadają mi trochę o sobie. Agnieszka i Przemek po znali się podczas pracy w Ernst & Young, a teraz prowadzą zakład przetwórstwa śledzi. Przemek pyta mnie o świąteczne tradycje w Wielkiej Brytanii. Wspominam o indyku, brukselce, Christmas crackers – „Krakers? Te do sera?” – i przemowie królowej, podczas której Jej Wysokość powie­działa, że przez ostatnie dwanaście miesięcy było ogół pochmurno, od czasu do czasu wychodziło słońce, od czasu do czasu mżyło i że ogólnie ma nadzieję na to samo w przyszłym roku. Podczas moich wywodów dzia­dek Tadeusz cały czas przypatruje mi się chłodno, jakby próbował mnie rozszyfrować. Dzieciaki mają równie am­biwalentne odczucia co do mojej wizyty. Kiedy zadzwo­niłem do drzwi, miały nadzieję, że przybył Święty Mikołaj z workiem prezentów, więc od razu straciły mną zainte­resowanie. Chłopiec jest bardzo zajęty jedzeniem. Czę­sto wchodzi pod stół, szukając tego, co mu spadło. Jeśli mam być szczery, zachowuje się dosyć powściągliwie jak na trzylatka. Młodsza z dziewczynek, Kasia, też jest mało towarzyska, ale ma ku temu powód: jest zaangażowana w bitwę psychologiczną z matką o to, ile ma zjeść, zanim będzie mogła odejść od stołu. Mam wrażenie, że starszą córkę Natalię mógłbym do siebie przekonać. Mówi odro­binę po angielsku, co jest dobrym początkiem. Poza tym siedzę na jej krześle, więc mamy ze sobą coś wspólnego. Pytam Natalię, kim chciałaby zostać, gdy dorośnie. Nie zastanawia się zbyt długo. Zdenerwowana odkłada łyż­kę, krzyżuje ramiona i mówi coś do matki, która wzdycha ciężko i mi tłumaczy:

Powiedziała, że nie może stwierdzić, czym będzie się zajmowała, bo jeszcze nie wie, za kogo wyjdzie.

Odpowiadam Natalii, że jest bardzo mądra, o wiele mą­drzejsza niż jej rodzeństwo. Wzrusza ramionami, po czym zrzuca pieroga na podłogę. Pytam, co najbardziej podoba jej się w szkole. „Nic”, odpowiada. Co spodziewa się dostać pod choinkę? „Coś”. Czy podoba jej się kolacja? „Podobała”. Pytam, czy w wannie jest karp. Natalia przewraca oczami. Niezależnie od stylu polskie dzieci wypadają dobrze. Mimo mojego narzekania i przekomarzania się, uważam, że są wspaniałe. Jednak jeśli chodzi o łamanie się opłatkiem – kolejny polski zwyczaj – Natalia jest niewątpliwie niegrzecz­na. Zamiast oderwać mały kawałek z mojego opłatka i zło­żyć mi życzenia, wyrywa mi z dłoni cały opłatek, wsadza go do buzi, po czym życzy sobie, żebym był Świętym Mikoła­jem, a nie imigrantem.

Przez następną godzinę zjadam równowartość masy własnego ciała. Zjadam śledzie, karpia, rybę po grecku, tuńczyka, dwie zupy, grzyby marynowane, ziemniaki, pie­rogi, czerwoną kapustę i to, co zostało z paluszków ryb­nych dla dzieciaków. Nie chcę mówić źle o zmarłym, ale karp jest niesmaczny – jeśli będę miał szczęście, to nigdy więcej go nie spróbuję. Ryba była strasznie tłusta. Pewnie przybrała na wadze podczas pobytu w wannie, bo dzieci zmuszały ją do jedzenia lodów i nutelli. W trakcie posiłku żadne z rodziców mnie nie przesłuchuje ani nie kontroluje. Po prostu mnie tolerują, traktują jak członka rodziny, co pewnie wynika bardziej z uprzejmości niż z troski. Zostaję półtorej godziny – wystarczająco długo, żeby spróbować wszystkich potraw, ale nie na tyle długo, żeby się zasie­dzieć. Jest dobrze. Rodzina była zadziwiająco otwarta i miła i nie chciałem dłużej nadużywać ich cierpliwości. No i nie chciałem już jeść karpia.

Gdy zbieram się do wyjścia, dziadek wstaje z krzesła, patrzy na mnie pewnie, po czym ściska mi dłoń i głośno się żegna.

  • Miło cię było poznać – mówi po angielsku. – Odwiedź nas ponownie.

Mówię mu, że wpadnę za rok i uśmiech na jego twarzy znika. Agnieszka odprowadza mnie do wyjścia. Wkładając kurtkę w holu, jeszcze raz przepraszam za niespodziewane najście.

  • Było cudownie – odpowiada.

Nie mogę się nie zgodzić.

Lektury adwentowe III

Znacie ten rozgardiasz kuchenny przed świętami. Wszystko w lesie, ciągle czegoś brakuje, a do sklepu nie ma kto iść, zaczyna brakować garnków i salaterek, ni stąd ni zowąd pojawia się moment paniki, że się nie zdąży, że nie wyjdzie… Dobrze nie jest.

Chwila. Czas na drugi oddech. Poczytajmy:

ŚWIĄTECZNY SPACER DOLINĄ ZIMY

(Laurie Lee)

Kobiety w kuchni uwijają się wśród rytualnych oparów. Pełne snów łóżka zamieniły na piekielny łoskot buchających żarem kuchenek i rożnów z drobiem, odgłosy skwierczącego tłuszczu, przelewanych wywarów, pyrkotania bulionu w garach z warzy­wami, zapachy tajemniczych farszów i ciast dochodzących w pie­karnikach. Kobiety w wirze gotowania pogrążają się w takim samym chaosie jak wtedy, gdy się malują, i biada każdemu, kto im w tym przeszkodzi.

– Przejdę się trochę, drogą – bąkam. – Koło lasku, nad staw, czy gdzieś tam…

Nie przestają migotać łyżkami w misach, unoszą tylko nieznacz­nie głowy, jakby coś nagle zabulgotało w rurach. Patrzą na mnie, ale mnie nie widzą. Należę do armii mężczyzn-którzy-plączą-się-pod-nogami. Zanurzam palce w surowym mielonym mięsie, oblizuję je i zaraz tego żałuję, otulam się szalikiem i wychodzę…

Zimno poranka na zewnątrz nie jest niespodzianką. Wypełnia półmisek doliny niczym mrożona gęś. Świat, biały i wyrazisty jak  mapa biegunów, przypomina nieruchomy papier, na którym ją wydrukowano. Sople wiszą u rynien jedwabnymi pończochami ze szklą, a gdy na nie chucham, palące krople skapują na otwarte dłonie.

Wciągam powietrze ze świstem i czuję dawne podniecenie. Po­wraca surowe echo świata przodków, pełne walecznych mamutów i szablozębnych tygrysów, krzemiennych włóczni i przechwałek w mroku jaskiń. Ta zima jest taka, jaka zawsze była, a nawet jeśli była inna, to wszyscy o niej zapomnieli. Odchodzą w niepamięć wybryki pogody, niecodzienne fale upałów i wilgotne, ciepłe grudnie, które zdarzały się i teraz, i w przeszłości. Właśnie taka była zima, odkąd tylko pojawiły się zimy, a pierwszy człowiek nauczył się kichać.

Pchając przed sobą zimno jak arkusz blachy, ruszam w świą­teczną drogę. Mam nową sękatą laskę ze srebrną wstążką i nowe rękawiczki z drapiącą metką. Do Nowego Roku na pewno je zgu­bię, ale wszystko jedno, ważne, że dziś bardzo mi się przydają.

Ten poranek należy do bohaterów na radosnym wygnaniu. Wzburzona krew powraca do życia, gdy w oszronionych butach depczę zmrożone na kość ścieżki i trawę ostrą jak druty. Mijam chaty przywodzące na myśl wydrążone bulwy rzepy w halloween, od których bije światło i para.

– Wzajemnie, panno Kirk! – Chwiejnym krokiem mija mnie staruszka zgięta w kabłąk. Od pięćdziesięciu lat, niczym odwiecz­ny duch tej pory roku, roznosi po domach podwieczorek. Nie musi się martwić, że wszyscy wieśniacy gdzieś zniknęli, bo dziś my wszyscy jesteśmy jej wieśniakami.

Droga wiedzie w górę doliny. Wspinam się i ciężko dyszę, ostre powietrze kluje nozdrza i zamienia się w parę. Każdy, kto wychodzi dziś na dwór, ciągnie za sobą aurę perłowych chmurek. Krowy snują się, puszczając blade dymki niesłyszalnych dialogów.

Zaorane pola na stokach poniżej drogi mają skórkę jak chlebowy pudding, delikatnie oblepioną lukrem migoczącego szronu. Skrawki odległych pastwisk są zmięte i nagie. Nawet światło, które odbijają, wydaje się zamrożone.

Gdzie była ta dolina zeszłego lata? Na pewno nie tutaj. Zima i lato to różne miejsca. Na przykład ten bukowy las, teraz tak pusty, ledwie bruzda pęknięć na niebie… Gdzie się podziało wiel­kie leniwe falowanie grubych czerwcowych liści, ostra woń soków i wilgotne korzenie storczyków, śmiech lisów, wrzaski sójek i niebo zapełnione aż po chmury gołębiami? To drzewo jest teraz tylko rusztowaniem dla lata. Stoi odarte z liści, zostawione na pastwę mrozu. Wśród nagich gałęzi przycupnął ptak, może dwa. Żaden z nich się nie rusza. Jakby były w klatce.

Dopiero nad stawem dociera do mnie słodka woń lodu – a może tylko jej wspomnienie? W dzieciństwie czuliśmy ją nie­zawodnie, nawet leżąc w łóżku, przed rozpoczęciem dnia. Wy­starczył jeden haust powietrza zaraz po przebudzeniu i od razu wiedzieliśmy, czy na stawie jest lód, jaki jest w dotyku – szorstki czy gładki – a nawet (przysięgam!) jaką ma grubość.

Tego ranka lód jest płytą z ciemnozielonego szklą, wypolero­waną przez wiatr, w ornamentowanej ramie z trzcin. Zdumiony łabędź powoli człapie wokół stawu, sprawdzając, czy w tafli nie ma dziury, w której mógłby usiąść. Wreszcie, nie mogąc jej zna­leźć, unosi się na płetwiastych nogach i zdezorientowany bije po­wietrze skrzydłami.

Podobnie jak las, zaczarowany staw milczy niczym naładowa­na broń, bo wystrzały kokoszek, łysek i lilii zastygły tymczasem w ciszy. Patrzę przez lód i widzę małe bąbelki powietrza przypo­minające jasne choinkowe lampki; są tam zamrożone pęki nenufarów. Ciekawe, co robią ryby…

  • No chodź, Ef! – wola czyjś zachrypnięty głos. – Jest zamarz­nięty! Mówiłem ci! – Nad stawem pojawiło się dwoje dzieci. To Tommy Bint i jego siostra, oboje owinięci szalikami. Aż się palą do tego lodu! W dzikich podskokach. A karmelki wysypują się im z kieszeni jak orzechy spadające z leszczyny.
  • A pan nie wchodzi ? – No pewnie, że wchodzę. Sprawdzam lód ostrożnie jak tamten łabędź. Tafla ugina się i trzeszczy jak podłoga na starym strychu, ale po chwili już śmigamy na całego. I wszystko jest jak dawniej: głuchy tupot butów, zdyszany rozbieg i krótki, oszałamiający ślizg po zimowej tafli jak po oleju – czaro­dziejska anarchia czystej beztroskiej przyjemności.

Po godzinie robimy przerwę, z policzkami czerwonymi jak dzikie jabłka, choć skrzydła u nóg wciąż jeszcze chcą nas nieść.

  • Musimy wracać do domu na obiad. Palce lizać! – mówi Tom. – Będzie wielka, pyszna gęś i pieczone ziemniaczki.
  • I frytki – dorzuca jego siostra. – I śliwkowy pudding, i krem, i kotlety mielone, i orzeszki z Brazylii, i… i…
  • I się pochorujesz…
  • … i się pochoruję. – Mała radośnie demonstruje, jak to bę­dzie wyglądać, a potem oddalają się w podskokach niczym dwie gumowe piłeczki.

Wracam stromą drogą do wioski, ślizgając się na zamarznię­tych kałużach; są jak dziury, przez które prześwieca niebo. Spło­szony kos zrywa się z krzaka i odlatując, zostawia za sobą serie ostrych kwileń. To prawdziwie zimowy odgłos, jak uderzenie sie­kiery w drzewo, szczekanie psa lub pohukiwanie sowy w dzień – każdy z nich czysty i samotny w otulinie ciszy, z której zwieszają się przyszłość i przeszłość.

Minęło właśnie południe i dzień powoli ześlizguje się z da­chów ścielącej się na stoku wioski. Zastyga, przypomina twardą kość słoniową, prawie go widać w powietrzu, jakby ktoś rozsnuwał na gwoździach nić światła. Wrona na trzeszczących skrzy­dłach przecina przejrzysty, zimny blask wiszący nad pejzażem. Płodna ziemia, a z nią wszystkie nasiona, brzęczące łąki i gorącz­ka zalotów są teraz zamknięte, spowite białym woalem. Pozostał tylko jeden kolor, jedyna obietnica tego dnia – nakłucia czerwieni w bladości świata: czmychający rudzik, kilka owoców na krzewie dzikiej róży, słońce zawisłe nisko nad lasem, a za pożogą zacho­du odbitą w oknach – jagody ostrokrzewu i rumieńce na buziach ucztujących dzieci.

Dobrze jest przejść się w taki dzień, poczuć jak życie buzuje w piecu ciała. Przemierzać zimą okolicę, w której się urodziliśmy. Dobrze jest wracać do domu.

A tam stół już nakryty i kobiety zdejmują fartuchy. Dobrze jest przyjść na czas.