Tych gazet już nie będzie: „Moje gotowanie”, „Sól i pieprz”, „Sielska kuchnia”. W grudniowych numerach pojawiły się notki redakcji, że będą to już ostatnie numery. Wydawcą wszystkich była Burda Media.
Szkoda; myślę, że były to dobre pisma. Dobre przepisy, dobre zdjęcia, tematyczne, dostosowane do pory roku teksty, wywiady, reportaże z kulinarnych podróży.
W „Moim gotowaniu” pisała AgusiaH, z dawnego, wspaniałego mniamowego forum, autorka bloga „Moja kuchnia nad Atlantykiem”. Jej kulinarne reportaże z całego świata były cudowne.
Wiem, że teraz wszyscy preferują gazety internetowe.
Ale ja jestem ze starej gwardii, która lubi wziąć pismo do ręki, nieśpiesznie przeglądać go, cieszyć się szelestem kartek…
Nie mówiąc już o tym, że Internet to często zawodne narzędzie. Dziś jakiś tekst w nim jest, jutro go nie ma… Albo i samego Internetu nie ma! Co się zdarza.
Po drugiej dawce szczepionki przeciwko covid chyba się coś należy?
Puchata napoleonka dla mnie!
Z tym ciastkiem i szczepieniami to taka nasza rodzinna tradycja. Pochodzę z czasów, kiedy dzieci szczepiono obowiązkowo, a wiadomo, że rodziło to stres zarówno dzieci, jak i rodziców. Mama znalazła na mnie sposób; jak nie marudziłam i nie płakałam zbytnio, to po szczepionce szłyśmy do cukierni i mama kupowała moje ulubione ciastko: puchate i różowiutkie. Pyszne!
Inaczej to miało wyglądać, więcej miało być osób, ale cóż, takie są prawa pandemii…
Długo przygotowana i długo oczekiwana wystawa p. Stanisława Jaruszewicza z Marcinkowa (kolebki mojej rodziny) wreszcie ujrzała światło dzienne. W Starachowicach, w Muzeum Techniki i Przyrody otwarto wystawę „Przemysł domowy. Zabytkowe sztućce i zastawy stołowe – wytwórcy, wzornictwo i zastosowanie”.
Szkoda, że tylko w sieci mogłam ją zobaczyć. Wprawdzie widziałam rok temu kolekcję sztućców w marcinkowskiej zagrodzie, ale w międzyczasie i zbiory p. Stanisława się powiększyły i muzealna ekspozycja wydobywa i pogłębia piękno zastawy.
Pan Stanisław o sztućcach wie chyba wszystko.
Jego kolekcja liczy kilkaset sztuk; najwięcej ma tych z XIX wieku, ale nie brak i starszych okazów. Łyżki, noże, widelce, sztućce do ryb, sztućce do skorupiaków, do sałat, do szparagów, chwytaki do kości, łyżeczki do musztardy, do odmierzania liści herbaty, do obcinania skorupek jaj na miękko, łyżeczki do kawy, do lodów, szczypce do cukru, łyżki wazowe do zup i sosów, łyżki cedzakowe, sztućce dla dzieci, specjalne sztućce dla chorych, nożyki do masła, noże do chleba, noże do sera, do porcjowania drobiu, łopatki do pasztetów, łopatki do ogórków, łopatki do sardynek, widelczyki do raków, do oliwek, nożyczki do winogron, sitko do cukru pudru, łyżki barmańskie….
Długo można by wymieniać.
Wystawa jest bardzo ciekawie przygotowana (autorstwa p. Wioletty Sobieraj); to nie tylko ułożenie sztućców w gablotach i szklanych witrynach. Stworzono aranżację dwóch stołów: ze szlacheckiego dworku i wiejskiej chaty.
Zdarzało mi się już wydawać przyjęcia w ludowym stylu, w glinianych misach, z drewnianymi łyżkami. Ale mając taką ilość sztućców, jak pan Stanisław, już widzę oczami wyobraźni, te tematyczne przyjęcia, które bym wydała…
Kocham ten pierwszy rzut oka na nakryty na przyjęcie stół, kiedy jeszcze nie ma rozgardiaszu, który nieuchronnie towarzyszy każdemu spotkaniu przy stole.
A zauważyliście te plansze, przed którymi stoją twórcy wystawy?
To schematy aranżacji stołu; dawniej wiele pań domu pilnie studiowało takie plansze, w tym temacie obowiązywały bowiem dość sztywne reguły i nie można było pozwolić sobie na gafy…
Tegoroczna edycji festiwalu „Historia smakuje” powiązana jest z odkryciem przez prof. Jarosława Dumanowskiego spisanej w połowie XVIII wieku rękopiśmiennej książki kucharskiej „Zbiór dla kuchmistrza tak potraw jako ciast robienia” należącej do Rozalii Pociejowej i potem jej córki Ludwiki Honoraty Lubomirskiej.
Oooo, jak ciekawie brzmi!
Kiedyś, ot, choćby rok temu, taka notatka o festiwalu smaku, uruchomiłaby we mnie cały ciąg myśli: co tam będzie, jakie atrakcje, jak daleko ten Lublin od Tarnowa (no, dość daleko!), jak się tam dostać (bez samochodu ani rusz), czy mimo wszystko pojechać?
Cóż, dziś, w czasie pandemii, kiedy mam poczucie, że trzeba przycupnąć na swoim miejscu jak mysz pod miotłą i po prostu przeczekać ten czas, cieszę się, że choćby w internecie mogę poczytać, jak tam było.
Fajnie byłoby posłuchać wykładów, w czasie seminarium:
Jarosław Dumanowski, „Dobrze zrobiwszy, jeść smaczno, aż na zdrowie będzie”. Czytanie dawnych przepisów kulinarnych
Agnieszka Kuś, Odrodzenie od kuchni. Renesansowy dwór Jagiellonów
Maciej Barton, „Szlacheckie” i „ordynaryjne”. Przepisy kulinarne Paschalisa Radolińskiego z około 1822 roku
Aleksandra Kleśta-Nawrocka, Piernik toruński. Historia pieprznego ciastka
Pomarzyć też można o uczcie Pociejów – kolacji historycznej w Grand Hotelu Lublinianka. Ta uczta to najważniejsze wydarzenie 12 edycji Europejskiego Festiwalu Smaku. Maciej Nowicki, szef kuchni Villa Intrata, rekonstruktor smaku w Muzeum Pałacu Króla Jana III Sobieskiego w Wilanowie oraz Maciej Barton, szef kuchni w Ostoja Chobienice, specjalista kuchni dworskiej i Marcin Nieznaj, szef kuchni restauracji BelEtage – odtworzą 7 potraw według receptur z tej odkrytej przez prof. Jarosława Dumanowskiego rękopiśmiennej książki kucharskiej.
Festiwal miał wiele imprez towarzyszących. Dla mnie najciekawszą była tzw. „debata dwóch ambon”. W kościele oo. Dominikanów w Lublinie na Starym Mieście, znajdują się naprzeciwko siebie dwie rokokowe ambony z XVIII wieku, zwieńczone baldachimem z figurami świętych Dominika i Tomasza z Akwinu. Według tradycji tu miały odbywać się dysputy z innowiercami w duchu dialogu a nie przemocy. Obecnie, od kilku lat, w ramach Dyskusji Dwóch Ambon spotykają się przedstawiciele różnych wyznań. Spotkania organizuje dominikańska Fundacja „Ponad Granicami” im. Świętego Jacka Odrowąża.
fot. Iwona Burdzanowska
W ramach tegorocznego Festiwalu Smaku debata zatytułowana była „Smak Krzyża. Krzyż u katolików i luteran” a wzięli w niej udział metropolita lubelski abp Stanisław Budzik (pochodzący z diecezji tarnowskiej) oraz Jan Cieślar z luterańskiej diecezji warszawskiej.
fot. Iwona Burdzanowska
Abp Budzik przypomniał historyczne znaczenie symbolu krzyża: przez wieki chrześcijanie w krzyżu odnaleźli cztery „smaki”:
Pierwsze z nich to gorzkość krzyża boleści, który był szubienicą dla szczególnie niebezpiecznych przestępców. Dziś kojarzy się z cierpieniami duszy i ciała.
Drugi smak to zwycięstwo, bo krzyż stał się ołtarzem ofiarnym, na którym w ludzkim ciele Bóg-Stwórca pokonał śmierć i zakrólował.
Ale krzyż ma też słodki smak, bo jest znakiem miłości Boga do człowieka. Z niego się karmimy, przez niego żyjemy.
Do tego krzyż ma smak rodzimy, bo zakorzenił się w naszej kulturze i zwyczajach. Wisi w naszych domach i miejscach dla nas ważnych.
Odnosząc się do wypowiedzi przedmówcy, bp Cieślar zwrócił uwagę, że temat Męki Chrystusa stoi w centrum teologii luterańskiej. – Jeśli porównamy życie do potrawy, to krzyż jest angielskim zielem. Jest cenioną potrawą i bez niego kubki smakowe czułyby niedosyt. Jednak samo ziele jest nie do zjedzenia. Tak też jest z krzyżem, bo jest w nim ból i śmierć. Jednak gdy zaczniemy traktować krzyż jako dar miłości i źródło życia, jawi się jako subtelne dopełnienie naszej codzienności – opisywał.
Cała luterańska teologia może być nazwana pobożnością wielkopiątkową. W tradycyjnych luterańskich domach Wielki Piatek jest dniem ciszy i postu. Krzyż jest w centrum doświadczania miłości Boga. Gorycz, kiedy niewinny zostaje skazany na śmierć, przenika się ze słodyczą, gdy pomyślimy o wykupie grzeszników– mówił luterański duchowny.
Przepis spisany został przez członkinie stowarzyszenia w Koprzywnicy, miejscowości nieopodal Sandomierza, gdzie w 1185 roku pojawili się cystersi, na czele z opatem Teodorykiem.
Zupa z kwaśnych liści, czyli po prostu ze szczawiu, gotowana jest od stuleci w Koprzywnicy, mimo, że opactwo już od XIX wieku nie istnieje.
Przepis jest na miarę czasów, w jakich powstał. Posłuchajcie:
„Do gara wrzucamy gnaty, marchew, pietruszkę, seler, por, czosnek i cebulę i zostawiamy do zagotowania. Wrzucamy 3 garście szczawiu i gotujemy jeszcze godzinę. Doprawiamy do smaku, zaciągamy śmietaną z rozmąconymi żółtkami. Dodajemy siekaną pokrzywę i podajemy z jajami na twardo.”
Słowa nie ma na temat, w jakiej postaci te jarzyny i ten szczaw wrzucamy. W całości? Pokrojone?
Jednak sedno przepisu jest i dało się zupę ugotować. Jest kwaśna, jak na szczawiową przystało, ale trzeba uważać z jarzynami, zwłaszcza ze słodką marchewką, aby nie zdominowały szczawiu.
Proszę, oto moja propozycja na 1,5 l zupy:
jako gnat – skrzydełko kurczaka
pół małej marchewki
pół pietruszki
kawałek selera
kawałek pora (białej części)
pół cebuli, 1 ząbek czosnku
2 garści szczawiu
3 łyżki śmietany
1 żółtko
sól, pieprz
zamiast pokrzywy – czosnek niedźwiedzi suszony
po 1 jajku na twardo na osobę
Skrzydełko wrzucam do rondla, zalewam wodą i gotuję. Marchewkę, pietruszkę i seler ścieram na grubej tarce, cebule i por kroję w półplasterki, czosnek w kosteczkę, dodaję wszystko do rondla.
Lekko solę.
Po ok. pół godzinie dodaję posiekany drobno szpinak (bez łodyżek). Gotuje jeszcze ok. 20-30 minut. W śmietanie rozkłócam żółtko i dodaję do zupy. Dokładnie roztrzepuję trzepaczką. Doprawiam solą, pieprzem, dodaję czosnek niedźwiedzi.
Kiedy otwieram internet, jestem o krok od paniki. Wszędzie wiadomości: ludzie wykupują ryż… ludzie wykupują makaron… ludzie wykupują papier toaletowy…. nastąpił szturm na apteki…. brakuje mydła….
o matko! CO jeszcze wykupują, a czego ja nie mam?
Lecieć znów do sklepu???? Zamienić dom w magazyn???
Zrobiłam przegląd tzw. zapasów. Dokupiłam kilo ryżu, kilo kaszy, kilo soli, trochę mrożonek, zwłaszcza warzywnych (bardzo je preferuję w swojej kuchni). Trochę mąki zawsze mam w domu, podobnie jak zacierkę makaronową, ziemniaki, herbatę i kawę. Skusiłam się na ten nieszczęsny papier toaletowy – no, jest on potrzebny.
Zamówiłam i zrealizowałam e-receptę, na leki, które stale zażywam.
Trudno mi sobie wyobrazić dom, w którym nie ma mydła, szamponu, czy proszku do prania. Ale dobrze, jak nie ma, trzeba uzupełnić, czasem człowiek się zagapi.
Teraz mówię sobie codziennie: kobieto! DOŚĆ!
Nie będziesz latała codziennie do sklepu i patrzyła, co by tu można jeszcze kupić!
Zajmij się swoim życiem, swoimi pasjami, pomyśl o swoim blogu, sprzątnij dom na święta. I przede wszystkim nie czytaj w kółko tych internetowych sensacji o koronawirusie.
Owszem, komunikaty rządu – tak, to ważne. I niech to wystarczy.
A teraz, dla odegnania czarnych myśli, tekst sprzed pięćdziesięciu lat o zapasach, z kultowej Książki kucharskiej dla samotnych i zakochanych, autorstwa Marii Lemnis i Henryka Vitry (pamiętajcie, że były to czasy PRL-u, asortyment dostępnych towarów był ubożuchny, a i puste półki były na porządku dziennym).
Miłej lektury!
„Ileż to razy zdarzyło się nam, że zaparzywszy herbatę sięgamy po cukier, a tu okazuje się, że cukru ani szczypty. Patrzymy na zegarek: wpół do dziesiątej wieczór. Ogarnia nas nagle rozdrażnienie i… i wtedy okazuje się, iż chleb również się skończył. Na domiar złego rozlega się dzwonek u drzwi wejściowych i na progu staje nasz dobry, kochany przyjaciel czy przyjaciółka, mówiąc: „Wpadłem do ciebie na chwilkę. O — widzę, zrobiłeś herbatę. To świetnie. Mam ochotę na szklankę gorącej herbaty. Nie miałem dziś nawet czasu na obiad, ale kawałeczek chleba to na pewno u ciebie dostanę — tylko nie rób sobie kłopotu, odrobina masła, to zupełnie wystarczy…”
Wówczas przypominasz sobie, że zapomniałeś również i o maśle. Takie „ciężkie chwile” przeżywał każdy z nas. Można im jednak zapobiec.
Podajemy skład zapasu „od wypadku” który możecie, oczywiście, kierując się indywidualnie upodobaniami i możliwościami, nieco zmienić lub rozszerzyć:
kilogram cukru
jedna lub dwie małe puszki konserwy rybnej lub mięsnej
słoik miodu lub ostatecznie dżemu
paczka herbaty (5 dkg) i paczka kawy zbożowej
dwie paczki herbatników „Petit beurre” lub innych
jeżeli palicie – 2 paczki papierosów i paczka (10 pudełeczek) zapałek. Dobrze mieć tez paczkę proszków od bólu głowy, jeśli cierpicie od czasu do czasu na migrenę
Jest to minimum. Taki zapas pozwoli Wam, w razie zapomnienia lub innych powodów, które uniemożliwiają zakupy, przebrnąć jakoś przez śniadanie czy kolację i uchroni Was przed wyjściem na czczo do pracy lub, co jest ogromnie przykre, przed położeniem się z burczącym, pustym żołądkiem do łóżka.
Nie wymieniliśmy na powyższej liście pieczywa. Ponieważ, jak informuje Was o tym rozdział „O chlebie”, chętnie jadacie pieczywo ciemne i „wczorajsze , liczymy, że zanim do połowy zjecie bochenek grahama lub razowca, zawsze kupujecie świeży, aby miał czas dojrzeć. Masło, jeśli będziecie je przechowywać według przepisu zawartego w rozdziale „O tłuszczach”, możecie kupować w ilości wystarczającej na 2—3 dni. Amatorzy jajek na miękko (na śniadanie) powinni mieć na gospodarstwie zawsze 4 sztuki. Mleko należy opłacać miesięcznie w najbliższym sklepie spożywczym, a zawsze przed Waszymi drzwiami stać będzie pełna butelka.
Jest to „żelazny zapas” wystarczający dla tych, którzy w domu jedzą tylko śniadania i kolacje, obiady zaś w stołówce.
Dla tych zaś, którzy, będąc w jednej osobie kucharzem i konsumentem, stołują się u siebie, własnoręcznie przyrządzając również obiady, rozszerzamy listę produktów składających się na „żelazny zapas” o dalsze pozycje:
20 kostek maggi lub słoiczek ekstraktu „rosół z kury”
1/2 kg kaszki manny (grysiku)
1/2 kg mąki pszennej i 10 dkg mąki kartoflanej
paczka makaronu rurkowego lub klusek (1/2 kg)
paczka (1/4 kg margaryny mlecznej i 1/2 kg smalcu
słoik 1/4- litrowy przecieru pomidorowego
konserwa mięsna lub mięsno-jarzynowa w słoiku szklanym (co 2 tygodnie zjadać i kupować nazajutrz nową)
słoiczek musztardy
1/2 kg soli (przechowywać w słoiku lub blaszanej zamykanej puszce)
3-4 cebule
mała butelka octu
kawałek (10 dkg) suchego sera „twardego”
pudełko papryki, pieprzu i majeranku oraz paczka cukru waniliowego
6 jaj
ponieważ przy zabiegach kulinarnych używacie m.in. ostrego noża – na wypadek skaleczenia się zaopatrzcie się w jodynę, plaster lub bandaż
Z takim zapasem można śmiało przetrzymać 2 dni, nie czyniąc żadnych zakupów.
W razie nagłego przypływu gotówki wzbogacać zapas o takie pozycje, jak kakao, kawa prawdziwa, 1 puszka mleka skondensowanego, słoik ogórków konserwowych, flaszka (1/2 litra) soku owocowego, 2 puszki szprotek w oliwie itp.
W lecie i na jesieni na Waszym oknie powinno zawsze leżeć kilka pomidorów i jabłek. W zimie kupcie od czasu do czasu parę cytryn i pomarańcz.
(…) i jeszcze ostrzeżenie!
Zapasy mają to do siebie, iż ogromnie łatwo się psują. Śmietniki pochłaniają codziennie ogromne ilości suchego chleba i czerstwych bułek, zjełczałego masła (kupionego na zapas), zepsutej kiełbasy… Są to z reguły „remanenty” kawalerskich gospodarstw!”
Na rogale świętomarcińskie, z białym makiem, czeka się cały rok, bo tradycja mówi, że są przysmakiem związanym z dniem św. Marcina, który w dniu 11 listopada przybywa na białym koniu (stąd ten biały mak).
Te domowe rogale, bez żadnych substytutów, uczciwe, z masłem, marcepanem, orzechami i białym makiem, z listkowanego ciasta francusko-drożdżowego, mają niepowtarzalny smak.
Jak ją odnalazłam? To
efekt moich prac genealogicznych nad historią rodziny, które zajmują mi niemal
każdą wolną chwilę już od przeszło roku. Okazało się, że korzenie mojego rodu
są właśnie w Marcinkowie. Wtedy wystarczyła zwykła wyszukiwarka internetowa i
zagroda sama weszła mi w ręce. Ściśle rzecz biorąc jest to zagroda wybudowana w
1895 roku przez moich dość odległych krewnych, nie bezpośrednich w linii
prostej przodków, ale krewnymi jesteśmy na pewno.
To bardzo niezwykłe
doznanie stanąć na ziemi przodków i jeszcze w dodatku zobaczyć, jak wyglądały
ich domy, jak żyli.
Przeczytałam setki starych
metryk urodzin, ślubów, zgonów; kiedy już poukładały mi się w drzewo wszystkie
te Maryjanny i Jany, Walentowie i Feliksy, Franciszkowie i Petronele, wszyscy
oni zaczęli żyć własnym życiem w mojej pamięci. Wyobrażałam sobie jak doszło do
ślubu młodziutkiej siedemnastolatki z wdowcem, dlaczego w jednym małżeństwie
umierało każde kolejne z sześciu urodzonych dzieci, skąd takie a nie inne
imiona nadawano dzieciom….
A przede wszystkim
próbowałam sobie wyobrazić dzień młodej mężatki i matki:
Pewnie wcześnie rano wstawała
Doiła krowę, karmiła bydło, kury, psa
Szła do studni po wodę
Myła w misce dzieci i ubierała je
Rozpalała w piecu, szykowała śniadanie – pewnie żur z chlebem, potem gotowała zupę i ziemniaki
Huśtała nogą kołyskę z niemowlęciem
Myła naczynia i garnki i wieszała je na sztachetach płotu, by wyschły
Pewnie trzeba było zrobić jakąś przepierkę – za pomocą kijanki lub tary
Prasowała ciężkim żelazkiem na duszę (zauważyliście, że na żelazku jest wizerunek Opactwa Wąchockiego?)
Ciągle było coś do zacerowania – znacie takie grzybki do cerowania? Ale kto dziś umie cerować? Ha! Ja umiem!
A wieczór, przy lampie naftowej, nasza Maryjanna siadała z kądzielą przy kołowrotku, albo wyszywała makatki
Wszystko to
zobaczycie w Marcinkowie. Oglądając zbiory w zagrodzie p. Jaruszewicza można
również prześledzić dzień gospodarza domu i zobaczyć setki eksponatów, w tym
bardzo bogatą kolekcję zabytkowych sztućców i galanterii stołowej, która jest
obecnie prawdziwą pasją gospodarza. Warto tam zajrzeć w czasie wakacyjnych
wędrówek (wcześniej trzeba uzgodnić telefonicznie wizytę 505-058-126)