Moje nowe odkrycie literackie: kryminały Macieja Siembiedy.
Od ładnych paru lat już się ukazują, ale ja dopiero teraz je „odkryłam”. I mam wątpliwości, czy dobrze określam ich przynależność gatunkową; czy to rzeczywiście kryminały? Mówi się na nie thrillery historyczne, jako że zwykle u podstaw stoi jakieś autentyczne, zagadkowe wydarzenie historyczne, wokół którego można snuć przeróżne teorie i wersje wydarzeń. I Maciej Siembieda robi to cudownie.
Nie dość, że są tu wątki kryminalne, które uwielbiam, to jeszcze garstkę smaku w nich mamy. W cyklu książek z Jakubem Kanią (byłym prokuratorem, pracownikiem IPN-u, ha! kim on jeszcze nie był!) wcale często zdarzają się wycieczki do kuchni Jakuba, gdzie poznajemy tajniki przygotowania jakiejś potrawy, bo Jakub jest smakoszem, koneserem (z lekką nadwagą, co prawda). Te kulinarne wyprawy są opisane tak, że ma się od razu ochotę nałożyć fartuch i robić to, co Jakub poleca. Wydaje się, że mamy przepis na potrawę, może bez dokładnych proporcji, ale myślę, że wystarczający, by potrawę odtworzyć w swojej kuchni. W najbliższym czasie mam w planie przygotować jakubowe polędwiczki po francusku😊
Poszukałam w sieci trochę informacji o autorze, i okazało się, że swoje książki pisze w kuchni! Nie dziwi to zresztą, bo od dawna wiadomo, że kuchnie mają swój urok i często są sercem domu, choćby nie były zbyt duże.
P. Maciej udostępnił zdjęcie swojej kuchni, które wraz z wywiadem z nim podaję poniżej:

Miejsce pracy: Mam w domu kompletną scenografię literackiego thrillera: regały pełne ksiąg, przedwojenną maszynę do pisania, pożółkłe rękopisy, wiekowe wieczne pióra i stary stół pamiętający Napoleona. A jednak pracuję wyłącznie przy… kuchennym blacie. Tu czuję się najlepiej i już. Na północ od mojego „biurka”, spokrewnionego z obudową zlewozmywaka i zmywarki, jest wielkie okno, za którym rozciąga się świadomość, że kilkaset metrów dalej znajduje się Zatoka Gdańska. Mieszkam w takim fyrtlu Sopotu, który tutejsi eksperci handlu nieruchomościami polecają tak: „Fantastyczne miejsce do zamieszkania. Jak się uprzeć – morze widać”. Nie upieram się.
Na południe od mojego biurka, w zasięgu ręki, znajduje się coś jeszcze bardziej atrakcyjnego. Lodówka.
Tryb pracy: Na biurku są: komputer (średnio ważny), filiżanka z herbatą (ważna), notes (bardzo ważny), brudnopis (najważniejszy). Piszę zawsze na brudno. Piórem. Na odwrotnych stronach pism o podwyżce opłat za wywóz śmieci albo zusowskich pogróżek, że na emeryturze umrę z głodu. Pisanie na brudno ma magię. Można skreślać, poprawiać, troskliwie dobierać słowa i osiągać maksimum samozadowolenia, które nazajutrz mija. Poza tym na kartce papieru widzę i czuję tekst, na ekranie nie. Komputer jest tylko do przepisywania na czysto. Jak przepiszę – czytam na głos. Samemu sobie. Nie, nie z powodu samouwielbienia. Odwrotnie. Z pokory. Głośne czytanie każe postawić kropkę, gdy zdanie jest zbyt długie i brakuje tchu. Bezlitośnie wyłapuje zgrzyty, których nie wyłapuje oko. I pozwala uchwycić melodię tekstu. Bardzo ważne zjawisko. Kto wie, może nawet najważniejsze.
Piszę wyłącznie dla przyjemności. Dlatego czasami pół kartki, innym razem dziesięć stron albo przez wiele dni ani słowa. Uchodzę za uporządkowanego, ale pisania nie umiem ani planować, ani sobie narzucić. Przyjemność zdyscyplinowana przestaje być przyjemnością.


















