Nie przeszkodzi wam, że ta książka to powielany po wielokroć od jakiegoś czasu na rynku księgarskim ten sam schemat?
Jeśli nie, to myślę, że warto tym razem spróbować, bo jest w tej książce parę perełek krajobrazowych i kulinarnych, i dość gładko się czyta. A autorka nie narzuca czytelnikowi za bardzo swoich poglądów i przekonań, nie jest zbytnio moralizatorska – a to dla mnie duży plus.
A schemat jest taki: w jakiejś tam mieścinie osiedla się cudzoziemiec i zaczyna odkrywać, że ludzie tu są jacyś inni, że kłopoty takie i inne, że trudno się asymilować, ale…. te krajobrazy, to jedzenie…. zamieszkamy tu.
Tym razem Amerykanka, którą znamy z książki „Lunch w Paryżu”, opuszcza stolicę i próbuje osiąść na południu Francji, w Prowansji, w malutkim Ceteres (sprawdziłam na mapie, jest taka wioseczka).
Ja skusiłam się na tę książkę z uwagi na moją ciągłą fascynację kuchnią francuską (przedkładam ją nad tak uwielbianą kuchnię włoską).
No i ta Prowansja! Już dwukrotnie tam byłam i każdy powrót, choćby tylko na kartach książki, jest przyjemnością.
Co się pamięta? Słońce, lawenda, zioła, warzywa.
I znajdziecie to w książce.
Przepisy też was nie rozczarują, jak choćby jeszcze jedna, tysiączna któraś, wersja zupy z cukinii.
A zderzenie kulturowych tygli Ameryki i Francji, dla jakże odmiennego Słowianina, jest zabawne.