Suflet – książka nie tylko kulinarna

Właściwie nie lubię książek z wieloma równoległymi wątkami, bo kiedy już wciągnę się w jakąś historię, zainteresuje mnie ona, to nagle po odwróceniu kolejnej kartki okazuje się, że jestem w innym świecie, z innymi ludźmi, i czuję się jakby mi ktoś zatrzasnął przed nosem drzwi. I w pierwszej chwili mam ochotę przekartkować książkę, szukając dalszych dziejów już poznanych osób. Chwilę trwa, zanim mnie do siebie przekonają, czy zaciekawią ci inni.

Ale mimo tych zastrzeżeń spodobał mi się „Suflet” – książka Asli E. Perker (wydawnictwo Sonia Draga z 2014 roku), która jest potrójnie równoległa.

Poznajemy Lilię z Nowego Jorku, Marca z Paryża i Ferdę ze Stambułu.

Początkowo łączy ich to, że nagle, niespodziewanie w ich życiu zdarza się dramat, który niszczy ich dotychczasowy, poukładany świat.

Mąż Lili doznaje wylewu, żona Marca nagle umiera, matka Ferdy wskutek upadku zostaje przykuta do łóżka. I cała trójka musi sobie z tym jakoś poradzić, jakoś z tym dalej żyć.

Kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy ich drogi zetkną się ze sobą, dalsza lektura pokazała, że nie, nie spotkają się, ale że połączy ich coś jeszcze:

 

„Gdy (Ferda) zaczęła przeglądać książki kucharskie, oderwała się od tych smutnych myśli i trochę uspokoiła. Tu czuła się bezpiecznie. „Proste przepisy kuchni świata” – to coś dla niej; (…) postanowiła ją kupić. Już miała się odwrócić, gdy jej wzrok przykuła okładka pewnej książki. Wzięła ją bez wahania, nie wiedząc, że tego samego dnia, gdzieś indziej pewna zmęczona kobieta i pewien smutny mężczyzna sięgnęli po tę samą książkę. Tytuł brzmiał Suflet. Pod spodem dopisano mniejszą czcionką: „Największe rozczarowanie”.

 

Losy tej trójki bohaterów połączy zmaganie się z tym, jakże kapryśnym, deserem. Każde z nich zacznie próbować zrobić suflet idealny. Czekoladowy.

Słodycz sufletu nie uchroni ich od goryczy życia, ale kuchnia stanie się ich odskocznią od zbyt trudnej codzienności.

 

„Kiedy Ferda gotowała, nie myślała o niczym innym poza swoim daniem i ta zdolność koncentracji zawsze ją zadziwiała. Podczas pozostałych zajęć przyłapywała się na tym, że myśli o czymś innym; właściwie o wszystkim, co ją trapi. W kuchni było inaczej; stawała się jednością z tym, co akurat robiła. Może dlatego wszystko, co gotowała, wychodziło jej tak dobrze i zdobywało tak wielkie pochwały. Gdy dosypywała łyżeczkę cukru do smażonych na oliwie porów lub wyciskała do fasoli sok z cytryny, zawsze skupiała się na tej łyżeczce albo tej połówce cytryny, jakby od tego zależało jej życie. To by wyjaśniało, dlaczego była tak przywiązana do swojej kuchni; po prostu nie pozwalała jej myśleć o niczym innym. Nie pozwalała jej stawiać pod znakiem zapytania jej życia ani sensu istnienia i nie dopuszczała do niej troski ani przygnębienia.”

 

Tytułowy suflet zasługuje na osobny wpis i na to, żebym się z nim zmierzyła. Zapraszam za jakiś czas, mam nadzieję, że wkrótce.

 

Wizja jedzenia za 50 lat – w kryminałach J.D. Robb

Nowy Jork, komenda główna policji, fascynujące kulisy pracy policjantów, piękna i bardzo zasadnicza policjantka, zakochany w niej multimilioner, wizjonerskie elementy życia codziennego, jak choćby fruwające auta, i to jedzenie…..

Powinno być na miarę tych różnych wspaniałości XXI wieku.

Ale nie jest.

Jest podłe, sztuczne, bez smaku.

Ot, dzisiejszy fast food, tylko że o wiele, wiele gorszy. Dostarcza jakichś tam składników odżywczych, ale to jedyna jego zaleta.

Marzeniem stają się produkty „prawdziwe”: prawdziwa kawa, prawdziwe masło, prawdziwe mięso. Owszem, one jeszcze są, ale stać na nie tylko najbogatszych.

A ci najbogatsi rozkoszują się tym, co i my, w naszym, współczesnym świecie.

Nikt już w domach nie gotuje, wszyscy mają tzw. autokucharza, którego programuje się, ale zrobi coś tam tylko z tego, co tam ma do dyspozycji, co mu się kupi, a nie za wiele można kupić za zwykłe pensje.

I współczesny czytelnik, zwłaszcza taki jak ja, z niedużego polskiego miasta, ma tę satysfakcję, że ciągle jeszcze żyje w świecie, gdzie jedzenie jest prawdziwe i dostępne. I widzi, że jest to prawdziwa wartość.

 

Są fajne elementy tego nowoczesnego świata, jak choćby androidy, roboty wyglądające jak człowiek, a wykonujące różne czynności usługowe; zachwycił mnie w jednej z tych książek kotek-android, który miauczał, łasił się, mruczał – jak prawdziwy kot!

 

Bardzo wciągający jest ten cykl kryminałów z policjantką Eve Dallas w roli głównej (można je czytać w dowolnej kolejności, choć są ze sobą powiązane), mamy tu elementy bajki o Kopciuszku, która znalazła swojego księcia, mamy spełnienie marzeń o idealnym erotycznym związku w małżeństwie, no i przede wszystkim są to niezłe kryminały, o nieoczekiwanych zwrotach akcji i nieprzewidywalnym z góry sprawcy.

Dodam jeszcze, że sporo w nich prostej, życiowej mądrości, i to podanej bez moralizowania i narzucania własnych poglądów autorki; myśli i uczucia rzucane są ot, tak, mimochodem, a chwytają za serce.

Namówiła mnie na tę lekturę siostra, i czytam kolejne tomy namiętnie!

Lunch we wrocławskiej Alyki

Co to jest Alyki?

Do tej pory też nie wiedziałam.

Ale wybierając się parę dni temu z siostrą do Wrocławia i przeglądając wrocławskie strony internetowe trafiłam na news: 18 kwietnia 2016 restauracja Alyki w galerii handlowej Sky Tower została uznana za najlepszą w rankingu Festiwalu Kulinarnego Restaurant Week (ranking tworzą goście restauracji, więc jest chyba wiarygodny).

A akurat tam właśnie, obok Sky Tower musiałyśmy być w zeszły piątek. Kiedy więc około 15 załatwiłyśmy wszystko, co miałyśmy do załatwienia i kiedy stwierdziłyśmy, że już doprawdy padamy z głodu, wybór lokalu na posiłek narzucił się sam. Poszłyśmy do Alyki.

Alyki Wrocław



To był dobry wybór.

Zależało nam na daniach lekkich, raczej dietetycznych, ale żeby było smacznie i sycąco.

Zamówiłyśmy:

Siostra – polędwicę z dorsza sous-vide zapiekaną w ziołach w 100% oleju z pestek dyni z dodatkiem wstążek warzywnych, oliwek i pieczonych w ziołach ziemniaczków

dorsz sous-vide

Ja – danie dnia szefa kuchni, czyli polędwiczkę z dorsza z dodatkiem polenty, sosu holenderskiego i pieczonych truskawek

dorsz w Alyki



Było o.k., zwłaszcza zachwyciła ryba i smak tych pieczonych truskawek.

Porcje – zupełnie wystarczające, nawet dla padających z głodu kobitek!

Wygląd talerzy – przepiękny, szkoleniowy.

Nie obejdzie się jednak bez „ale”:

U mnie polenta, u siostry – ziemniaczki – były po prostu za słone. A polenta była na brzegach nieco zeschnięta.

Czułam się trochę zawiedziona. Czy kucharze starali się tylko wtedy, kiedy walczyli o laur? A potem, ledwo po tygodniu, już sobie odpuścili?

 

Nurtuje mnie jeszcze jedno: nigdzie jakoś nie mogłam znaleźć tropu co do nazwy tej restauracji.

Jakoś też nie zapytałyśmy o to kelnerki (która nawiasem mówiąc była przemiła!), zbyt zajęte byłyśmy jedzeniem i ploteczkami:)

Z przeszukania netu wynikło, że Alyki to miejscowość na jednej z greckich wysp Morza Egejskiego.

Ale menu tutaj nie jest greckie. Restauracja specjalizuje się z kuchni polskiej i europejskiej, głównie ze świeżych, lokalnych produktów.

No, chyba żeby tę nazwę uzasadniało jakoś ich motto: „z miłości do jedzenia i podróży”, bo Morze Egejskie to jednak kawał świata stąd i podróż daleka:)



Audrey Hepburn w kuchni

Audrey Hepburn jako aktorka była zjawiskowa. Do dziś pamiętam swoje nią zauroczenie sprzed lat w filmach „Śniadanie u Tiffaniego” i „Rzymskie wakacje”.

Ale Audrey jako kucharka?

Parę dni temu pojawiła się książka napisana przez jej syna pt. „Audrey w domu”.

Audrey

Jest to książka wspomnieniowa, z elementami biograficznymi, ale przede wszystkim – jest to książka kucharska. Zdumiewające, prawda?

Opisywane zdarzenia z życia aktorki, podróże, spotykane osoby – są pretekstem do zaprezentowania potraw, które Audrey lubiła, które gotowała, które podawała na swoich domowych przyjęciach.

Właśnie taka jest konwencja tej książki.

 

Zastanawiam się, komu bym poleciała tę książkę?

 

Jeśli ktoś chce zobaczyć inną, zwyczajną, domową twarz A.H. – to oczywiście tak. Będzie sporo o ludziach, których wokół siebie gromadziła, dużo o atmosferze domu, który tworzyła, o jej hobby i pasjach, o codziennych, małych rytuałach.

 

Jeśli ktoś szuka ciekawostek z planu filmów, w których A.H. grała – to zbyt dużo ich w tej książce nie będzie. Pamiętajmy też, że książkę napisał jej syn – więc nie znajdzie się tam pikantnych plotek i skandali.

 

Jeśli ktoś dużo podróżuje po świecie – to ta książka będzie świetnym uzupełnieniem turystycznych przewodników. Takie tam: gdzie kupimy w Rzymie prawdziwą mozzarellę, gdzie zjemy najlepsze kanapki (w Wenecji!)….

 

Jeśli ktoś jest pasjonatem kuchni – to bezwarunkowo powinien tę książkę przeczytać.

Tyle, że nie znajdzie się tu raczej ściśle ortodoksyjnych i jedynie słusznych przepisów; A.H. brała z przepisów (zwłaszcza kuchni włoskiej, którą kochała) to, co jej odpowiadało i często jej propozycje są jej osobistą wariacją – ale myślę, że to akurat jest ich wielką zaletą i urokiem. Tak przecież gotuje większość z nas: znajdujemy, studiujemy jakiś przepis i zawsze niemal dodajemy coś od siebie, coś tam zmieniamy…. Audrey tak właśnie robiła, i zdarzało się często, że goście najpierw byli zszokowani pogwałceniem zasad, a potem…. potem prosili o przepis!

 

Książka jest nostalgicznym powrotem syna do dzieciństwa z mamą, która dla reszty całego świata była TĄ Audrey Hepburn.

 

Jakiś przepis na zachętę?

Proszę bardzo: sałatka caprese a`la Audrey

Do znanej sałatki z mozzarelli, pomidorów i bazylii, Audrey proponuje dodać plastry avocado. Oprócz większej głębi smakowej uzyska się również nowy image: powstanie na talerzu włoska flaga zielono-biało-czerwona.

Sama szykuje się na zrobienie tej sałatki, ale to dopiero wtedy, gdy będą nowe pomidory. Szkoda sobie zawracać głowę tymi, które dostępne są teraz, zupełnie są bez smaku.

Ruszyła nowa edycja Top Chef

Dla mnie to obecnie najciekawszy program kulinarny.

Ciekawe zadania stawiane przed uczestnikami, ciekawe osobowości, mnóstwo inspirujących pomysłów kulinarnych, zwłaszcza w zakresie sztuki podawania potraw.

No i nie będę ukrywać, że z ogromną ciekawością czekam na kolejną koszulkę p. Macieja (jego kolekcja jest imponująca!)

top chef

Głównym zadaniem pierwszego odcinka było zmierzenie się uczestników z kuchnią regionalną. Każdy miał zaprezentować potrawę z regionu, z którego pochodzi.

Wydawało by się, że nie będzie to trudne; tyle ostatnio mówi się w mediach o powrocie do korzeni, promuje się lokalne smaki, wpisuje się je na listy produktów zastrzeżonych… w wielu naszych domach nadal gotuje się to, co gotowała mama, babcia…

A jednak był problem. Uczestnicy nie bardzo wiedzieli, co jest sztandarowym produktem regionu, z którego pochodzą (rzecz jasna nie wszyscy: Anna z Bielska-Białej nie miała problemu z kuchnią śląską, Sergiusz z Poznania również wiedział wszystko o kuchni wielkopolskiej).

Rozczarowali mnie przedstawiciele Małopolski: Przemysław i Hubert. Zwłaszcza Hubert, bo Przemysław przynajmniej bazował na produktach typowych dla małopolskiej kuchni : pstrąg, sery. Ale Hubert? Z Podhala? Aż prosiło się, żeby zrobił kwaśnicę, jagnięcinę czy moskole. Ale nie. On zrobił polędwicę wieprzową z rabarbarem i sosem borówkowym. Chyba tylko te borówki są typowym tatrzańskim produktem, bo całe dolne partie gór zarośnięte są borowiną.

Zastanawiałam się potem, co ja bym podała z mojego tarnowskiego regionu. Mamy świetne przepisy z wykorzystaniem kaszy, fasoli, kapusty, grzybów, jabłek, śliwek. Mamy świetne zupy, bardzo proste, ale przesmaczne. Wydaje mi się, że największym problemem byłby czas, jaki się ma do dyspozycji. 60 minut to jednak za mało, biorąc pod uwagę konieczność wstępnej obróbki produktów, zwłaszcza np. fasoli.

Jeszcze jedno miasto, jeszcze jeden obiad

Tym razem Kraków, restauracja Biała Róża, nieopodal Wawelu.

I ulubione menu degustacyjne.

Biała róża w Krakowie

Biała Róża

Bardzo lubię różnorodność na talerzu, a odpowiednie dobranie składników i smaków świadczy o klasie kucharza, o jego maestrii (lub jej braku).

Menu degustacyjne jest zwykle popisem kucharza, zarówno od strony kulinarnej, smakowej, jak i od strony artystycznej, wygląd talerza jest równie ważny, jak smak.

Oczywiście, za to się płaci, za te misterne miniaturki, ale – zwykle warto.

W „Białej Róży” było warto.

Pani kelnerka cierpliwie podawała nam wszystkie elementy, które znajdowałyśmy na talerzach, Marta pilnie je notowała, a ja fotografowałam. Oto, co dostałyśmy:

 Przystawka: rolada z węgorza wędzonego/ sorbet z pietruszki i mięty, z posypką z piernika/ sos malinowy/ mus z pora/ porzeczka czerwona/ jagody

przystawka

Zupa: chłodnik z ogórka małosolnego/ ser koryciński/ borówka/ jeżyna/ zioła/ puree z pomidora malinowego

zupa

Danie główne: kotleciki jagnięce/ grasica/ kluski leniwe z serem/ fasolka szparagowa/ kalarepa/ marmolada różana/sos na winie

danie główne

Deser: ser bryndza w biszkopcie z sosem borowikowym/ mrożona beza/ sorbet malinowy/ karmel/ sos szafranowy/ pesto ziołowe

deser

Kończymy letnie obiadowanie w „Tatrzańskiej”

„Tatrzańska” zawsze kojarzona jest u nas z cukiernią i kawiarnią, ale od jakiegoś czasu ma również i propozycje obiadowe.

tatrzańska

Skusiła się na to Marta, zamawiając chłodnik litewski

Dobry, ale ten sposób podania…. Te buły….

chłodnik w tatrzańskiej

Ja wolałam zakończyć nasze letnie obiady w mieście tylko deserem. Dołączyła do nas moja siostra, też preferująca słodkości, a zamówiłyśmy: kawy (espresso i cappuccino), firmowe lody tatrzańskie (pyszne, z czekoladą, orzechami, bitą śmietaną z serkiem i olbrzymie, nie do przejedzenia!), sernik tatrzański (dobry, jednak myślę, że ten, który ja robię i tak jest lepszy) i tiramisu.

kawy

lody

sernik

tiramisu

Ach, ja skusiłam się jeszcze na gofra, ale zapomnijmy raczej o tym moim łakomstwie, zwłaszcza, że długo na niego musiałam czekać  i nie spełnił moich oczekiwań.

 *****

Subiektywne spojrzenie Marty z drugiej strony stołu.

Na temat chłodników nie wiem nic, przynajmniej tak mi się wydaje, nigdy wcześniej takiej zupy nie jadłam. Być może wyda się to dziwne, ale poza bardzo upalnymi dniami lata, kiedy i tak nie gotowało się zup, taki rodzaj obiadu nie sprawdziłby się w żaden sposób. Sam chłodnik był w porządku. Ilość wkładu buraczkowego sprawiała, że  zupa miała konsystencje „łyżka stój”. Smak nie był nachalny  i nie wyróżniał jednego konkretnego smaku. Może brakowało odrobiny smaku czosnku, ale może to moje błędne wyobrażenie o chłodniku.

Co do deseru – tiramisu, dobre, nie bardzo dobre, ale dobre. Było podane  sosem z truskawek, który mi jakoś nie pasował do całości, może dlatego, że czuć było mrożone truskawki. Sam krem był gładki, a biszkopty dobrze naponczowane. Ogólne wrażenie lekko mi zepsuło zapominalstwo obsługi, która do deseru zapomniała podać mojego zamówionego soku.  

Miło obiadować z Włóczykijem

Na tarnowskich Wielkich Schodach przysiadł muminkowy sympatyczny Włóczykij, wieczny podróżnik w kapeluszu, z węzełkiem na plecach.

włóczykij w tarnowie

Do podróżowania nawiązuje zarówno wystrój lokalu (mapy, kompasy, zdjęcia różnych zakątków świata, kolorystyka kolonialnego angielskiego podróżowania), jak i menu (specjalny dział: kuchnie świata).

Za klimat – bardzo duży plus ode mnie

wnętrze włóczykija

Może tylko odsuwane ciężkie krzesła zgrzytają zbytnio po podłodze.

Opinie na Facebooku straszyły, że czeka się nieprawdopodobnie długo; NIE JEST to prawda. Ale prawdą jest, że nie traktuje się klientów stolika jako całości, którzy jednocześnie powinni dostać swoje dania; każdy dostaje swoje danie w innym czasie, jeden je, drugi się patrzy; głupio, co nie?

Lista serwowanych potraw niepokojąco długa, ale jeśli kucharza to nie przerasta, to czemu nie?

W naszym przypadku nie było wpadki.

Ja postanowiłam zamówić pizzę Włóczykija i jak najbardziej ją polecam; super ciasto, dodatki: salami, kurczak, pieczarki, cebula, czarne oliwki, miło ciągnący się ser, pomidory. Uwaga: ta mała jest tak naprawdę DUŻA!

pizza włóczykija

Marta zdecydowała się na zupę z kukurydzy oraz musakę

zupa z kukurydzy

musaka

Subiektywne spojrzenie Marty z drugiej strony stołu.

Nie taki Włóczykij straszny jak o nim mówią, i jak ja go pamiętam z przed paru miesięcy.

Zupa kukurydziana była naprawdę dobra, lekko pikantna, ale bez przesady, nie wykręcało buzi od nadmiaru chilli. Nie jest to zupa bardzo gęsta.  Muszę przestrzec wielbicieli jedwabistej zupy krem – ta taka nie jest. Pływają w niej małe kawałeczki kukurydzy, co mnie nie przeszkadza.  

Musaka była poprawna, cukinie i bakłażan dobrze upieczone. Mięso było prawie dobrze doprawione. Brakowało mu odrobinę soli i byłoby bez zarzutu.

Muszę się jednak uczepić jednej rzeczy: obydwa dania dostałam w tym samym czasie, nie wiem z czego to wynikało, ale uważam, że należy to zmienić.

Nie podobał nam się obiad w „Pasażu”

Centrum miasta, urokliwa starówka, ładny wystrój „Pasażu” – mogło być tak super!

pasaż w Tarnowie

Ale nie było.

Wzięłam zupę gulaszową, odruchowo myśląc, że będzie mieć proweniencję węgierską, tak popularną w Tarnowie, jako że nasze związki z Węgrami są bardzo ścisłe. A dostałam niezbyt dobrze doprawioną zupę, do której wsypano ziarna kukurydzy! Ło matko! Czyżby chodziło o kuchnię meksykańską???

gulaszowa w pasażu

Wybór pierogów – z nadzieniem z kaczki i kaszy – również okazał się niezbyt dobrym wyborem.

Farsz był niesłony, a pierogi dostałam porozrywane, rozgotowane, choć w momencie podania sprytnie ukryto ten fakt, układając je tak, by nie było niczego widać. No, proszę państwa! To już naprawdę kpina z klienta!

O, nie, na pewno tam nie wrócę, i nikomu nie polecam.

pierogi w pasażu

Marta wzięła zupę krem z porów, a na drugie – polędwiczkę wieprzową z pieczonymi jarzynami i ziemniakami.

porowa w pasażu

polędwiczki w pasażu

Subiektywne spojrzenie Marty z drugiej strony stołu.

Mówią, że jeśli nie masz nic miłego do powiedzenia, to może lepiej nic nie mówić. Ale uważam, że każdy ma prawo być ostrzeżony, choćby tylko dlatego, że na posiłki w restauracjach wydaje  się własne pieniądze. Dzisiejszy obiad był niesmaczny.

Zupa na pierwsze spróbowanie była dziwna, smakowała swoim głównym składnikiem czyli porem, ale potem czuć było tylko pieprz. Może należałoby dodać trochę większy kleks śmietany, albo połączyć krem z pora z innym, nieco łagodniejszym kremem, a może użyć grzanek, albo groszków ptysiowych.

Danie główne…

W zasadzie nie mogę czepiać się polędwiczki, bo była poprawna, nie była twarda, dobrze doprawiona. Natomiast dodatki były nie do przyjęcia. Pieczony ziemniak był miejscami surowy. Nie bardzo mogę to zrozumieć, ponieważ mniej więcej wiadomo ile taki ziemniak się gotuje, a jak się nie jest pewnym to można dziabnąć i wiedzieć czy to już czy jeszcze 5 minut. Naprawdę mogę poczekać chwilę i nie będę robić  z tym problemu. Była jeszcze pietruszka pieczona/gotowana tego nie jestem pewna.

Nie wiem czy „Pasaż” dostanie drugą szansę.

Obiad lunchowy w Cristal Park

Hotel Cristal Park w Tarnowie-Mościcach (dawny Chemik, ciekawe, jaka jest etymologia tej nowej nazwy!) reklamuje się ostatnio z propozycją menu lunchowego, codziennie od godz. 12-16: „Today na TuDej Lunch”; naprawdę nie wiem, czemu ma służyć ten angielski, bo oferta chyba skierowana jest jednak do rodaków, a naszym językiem jest język polski, jakby ktoś nie wiedział!

cristal park

Ciekawa jednak byłam samej restauracji, jak i tego menu lunchowego, poszłyśmy tam więc, zerknąwszy uprzednio na ich stronę, co w tym dniu proponują.

A proponowali na 17 sierpnia: zupę serową z grzybami i grzanką oraz filet z kurczaka z serem na sosie pomidorowym z ziemniakami opiekanymi i brokułem z wody.

A co dostałyśmy?

Zgadujecie pewnie, że nie to, co proponowali w opublikowanym menu.

Dlaczego? Dobre pytanie.

Podano nam żurek z kiełbasą, grzybami i jajkiem z dodatkiem pieczywa oraz kotlet schabowy podany na kapuście zrobionej a’la bigos z dodatkiem pieczonych kulek ziemniaczanych.

żurek w cristal park

schabowy w cristal park

Zupa bardzo dobrze przyprawiona, kiełbasa nie była tłusta, a dodatek grzybów (chyba pieczarek) był atrakcyjnym dla mnie dodatkiem. Kotlet o.k., bigos także, ziemniaki raczej niezbyt słone.

Porcje duże, naprawdę można zaspokoić głód za bardzo rozsądną cenę, w eleganckim otoczeniu.

Tyle tylko, że zestaw nie obejmował żadnego napoju, choćby wody; oczywiście można coś zamówić, tyle że np. cena małego toniku to 1/3 ceny lunchu.  Coś tu nie halo, moim zdaniem.

Piszemy tu o naszych odczuciach szczerze, więc muszę jeszcze dodać, że byłyśmy tam ok. godz. 15, a lokal był w trakcie sprzątania; potknęłam się o sznur odkurzacza, a w czasie kiedy jadłyśmy, pani sprzątająca szalała po środku sali z mopem. To prawda, że tłoku nie było, goście przy trzech tylko stolikach dużej sali, ale dlaczego nas tak lekceważyli?

 ***

Subiektywne spojrzenie Marty z drugiej strony stołu.

Jeżeli czytaliście wpis od początku to wiecie co było na obiad. Jakie jest moje zdanie: poprawnie, ale bez cudów. Żurek był smaczny, o dobrej konsystencji, nie za wodnisty ani nie zbyt gęsty. Jedyne co mi tak trochę nie pasowało to pływające w nim grzyby, ale to dlatego, że u nas w domu takie atrakcje po żurku nie pływają.

Co do drugiego dania  tu w sumie tak trochę dobre, a tak trochę bardzo źle. Dobry był kotlet schabowy, miękki, z dobrą chrupiącą panierką. Ziemniaki natomiast były okropne. Pewnie się zastanawiacie jak można zepsuć ziemniaki. Otóż w najprostszy sposób – nie soląc ich. Jeśli teraz pomyślicie ze wymyślam i że mi się w głowie poprzewracało, i że zasadniczo sól na stole stała to polecam, a w zasadzie nie polecam spróbować. Dopełnieniem dania była kapusta, której nie mogę nic w zasadzie zarzucić, była porządnie doprawiona, ale… . Nie miała swojego smaku i charakteru.